↧
Nowe Miasto Lubawskie - wczoraj i dziś...
↧
Wiedźmin 3 (Witcher 3) "Bardzo często prawdziwymi potworami są ludzie"
Ludzie (...) lubią wymyślać potwory i potworności. Sami sobie wydają się wtedy mniej potworni (...) Wtedy jakoś lżej im się robi na sercu. I łatwiej im żyć.
↧
↧
Ks. Jan Ewertowski najdłużej urzędujący proboszcz w Nowym Mieście Lubawskim (1689-1740)
„Ze wsi Mikołajki pochodził ks. Jan Ewertowski, który w latach 1689-1740 był proboszczem parafii pw. św. Tomasza Apostoła w Nowym Mieście Lubawskim. Ks. Jan Ewertowski mimo tego, że pochodził z rodziny chłopskiej zdobył staranne wykształcenie (doktorat obojga praw). Sama wieś Mikołajki jest położona w malowniczym miejscu, na uboczu, dookoła rozciągają się piękne widoki”. Tak brzmi fragment mojej opinii, którą napisałem jako lokalny przewodnik –
Całą opinię znajdziecie tu: https://goo.gl/maps/BQSPNDwJwPB2
W tym artykule pragnę przybliżyć Wam postać proboszcza Ewertowskiego, którego zasługi dla kościoła w Nowym Mieście Lubawskim są nie do przecenienia. Był on bowiem proboszczem przez pół wieku, a ślady jego działalności znajdują się w naszym kościele do dnia dzisiejszego.
Początek pięknej historii…
Zaiste dawne to dzieje, sięgające lat 1655-1660, czyli wojny polsko-szwedzkiej (zwanej potocznie potopem szwedzkim). To właśnie podczas tej krwawej, wyniszczającej wojny niejaki Paweł Ewert (chłop pochodzenia niemieckiego) wyruszył w drogę szukać nowego domu. Ostatecznie zamieszkał u swojej ciotki, we wsi Mikołajki – blisko Nowego Miasta Lubawskiego.
Paweł Ewert zmarł w roku 1704 w wieku 80 lat. Jego żona, Dorota odeszła z tego świata dziesięć lat później. Pozostawili po sobie dwóch synów (chyba tylko ich, ale nie jestem pewny). W każdym razie jednym z ich synów był Jan, który zdobył bardzo wysokie jak na tamte czasy wykształcenie – uzyskał bowiem doktorat obojga praw. Dnia 30 maja 1689 roku tenże Jan został wyznaczony na proboszcza kościoła w Nowym Mieście Lubawskim.
W pewnym momencie swego życia Jan zmienił swoje niemieckie nazwisko Ewertna polsko brzmiące Ewertowski. Początki „kariery” proboszcza były dla niego trudne, dochody kościoła nowomiejskiego były bardzo skromne. Mimo początkowych trudności dzięki swej wierze i talentom ekonomicznym udało mu się doprowadzić do rozkwitu parafii. Jego zasługi doceniono w 1728 r., kiedy to biskup chełmiński Feliks Ignacy Kretkowski przedłożył na posiedzeniu kapituły katedralnej swój zamiar nagrodzenia proboszcza Ewertowskiego kanonią honorową chełmińską i w tym celu zalecił kapitule aby go zainstalowała.
Dekoracje malarskie oraz epitafium ks. Ewertowskiego w prezbiterium (fot. ja)
Epitafium proboszcza Ewertowskiego
![]() |
Ołtarz Ostatniej Wieczerzy - fundacja ks. Ewertowskiego (1725 rok) |
Walka proboszcza Ewertowskiego z cechami (gildiami):
Nie uznawał małżeństw mieszanych (katolików z protestantami). Walczył z protestantami i pragnął pomniejszyć ich rolę i znaczenie w Nowym Mieście Lubawskim. W czasach, w których żył proboszcz Ewertowski istniały różne cechy (gildie) rzemieślnicze. W tamtych czasach cechy nie były tylko zrzeszeniami rzemieślników o konkretnej profesji. Cechy (gildie) były dla rzemieślników jak rodzina. Członkowie cechu wszystko robili razem, tworzyli takie małe organizacje, które rządzą się swoim wewnętrznym prawem. Nawet podczas Mszy świętej w kościele każdy cech stał razem.
W dawnych czasach nawet żebracy, bezdomni tworzyli grupy, które miały swojego przywódcę. Najbardziej zasłużeni członkowie grupy żebraczej mogli prosić o jałmużnę w najbardziej zatłoczonych miejscach w mieście - na targach i przy kościołach. Trafnie ukazał krakowskich żebraków Józef Ignacy Kraszewski w powieści pt. "Zygmuntowskie czasy".
O żebrakach w Nowym Mieście Lubawskim niestety nic nie wiemy ale posiadamy za to informacje o cechach rzemieślniczych. Były to grupy rzemieślników specjalizujących się w tym samym rzemiośle. Na czele każdego cechu stała starszyzna cechowa. Cech składał się z mistrzów, czyli rzemieślników prowadzących własny warsztat. Niżej stał czeladnik (fachowiec bez własnego warsztatu) pracujący u mistrza, a jeszcze niżej uczeń. Uczeń dopiero po przepracowaniu określonego czasu w warsztacie i zdaniu egzaminu mógł zostać czeladnikiem. Wiele statutów cechowych podkreślało tymczasowość pozycji ucznia i czeladnika, czasem zabraniano im ożenku póki nie zostaną mistrzami. Bywało też tak, że czeladnicy w mieście czuli się wykorzystywani przez cech i mistrzów. Wówczas tworzyli tzw. cechy czeladnicze.
Zarówno w dużych jak i w małych miastach rzemieślnicy stanowili znaczącą grupę zawodową. Jednak musimy pamiętać, że rzemieślnicy w małych miastach często łączyli swój fach z uprawą roli. Zdarzało się też, że rzemieślnik działał jako drobny kupiec, rolnik, karczmarz lub młynarz. W małych miastach zdarzały się również sytuacje, w których młynarz łączył swój fach z pracą stolarza, kamieniarza albo cieśli. Natomiast karczmarz często był też piwowarem, rzeźnikiem lub piekarzem. Podobnie szewc zajmował się nie tylko szyciem butów ale też zróżnicowaną produkcją skórną.
Wydaje się, że w małych miastach najbardziej wyspecjalizowanymi fachowcami byli kowale. Zajmowali się oni trudną obróbką żelaza, wyrabiali podkowy, gwoździe, naprawiali pługi oraz produkowali i naprawiali miecze.
W Nowym Mieście Lubawskim znajdowało się kilka cechów rzemieślniczych, z których największe znaczenie mieli mistrzowie i czeladnicy z cechu sukienników. Cech ten odgrywał rolę tak znaczną, że władze miejskie 14 sierpnia 1418 roku wydały dla niego oddzielne rozporządzenie dotyczące cięcia sukna. Poza nim w Nowym Mieście Lubawskim istniały jeszcze cechy: szewców, krawców, kołodzieji, bednarzy, garncarzy, ślusarzy, kuśnierzy, piekarzy i rzeźników. Dzięki obliczeniom prof. Mariana Biskupa wiemy, że w mieście w XVI wieku mieszkało razem z rodzinami 27 rzemieślników. Większość mieszkańców miasta utrzymywała się z pracy na roli, a rzemieślnicy należeli do mniejszości - dodajmy, że była to mniejszość zasłużona bez której miasto nie mogłoby prawidłowo funkcjonować. Rzemiosło zaspokajało potrzeby mieszkańców miasta oraz pobliskich wsi, w których przeważała ludność polska. Chłopi ze wsi przychodzili do miasta podczas targów, a w późniejszym okresie jarmarków. Sprzedawali swojej wiejskie wyroby, handlowali i kupowali.
Spośród wymienionych chciałbym poświęcić nieco miejsca cechowi szewców, który produkował buty. Dzięki wykopaliskom archeologicznym wiemy jak wyglądały buty ludzi prostych. Najczęściej były to podeszwy z nieobrobionej skóry albo z drewna. Były podobne do współczesnych drewniaków. Zużywały się szybko, przyszywano do nich płótno, ewentualnie miękką skórę i obwiązywano sznurowadłami oraz sznurkami do kostek. Pracownie szewskie obok cechów sukienników były jednymi z najbardziej prężnie działających w XIII i XIV wieku.
Średniowieczne drewniaki. Eksponat w Muzeum Ziemi Lubawskiej w Nowym Mieście Lubawskim (zdjęcie z mojej kolekcji)
Historia cechów rzemieślniczych z punktu widzenia historyka jest bardzo ciekawa. W czasach proboszcza Ewertowskiego cechy stanowiły dla niego poważny problem. Zwłaszcza szanowany w Nowym Mieście Lubawskim cech sukienników, w którym wielu członków stanowiły mieszane małżeństwa katolików i protestantów. Proboszcz Ewertowski zwalczał tego typu związki, uważał, że nie wolno kalać prawdziwej katolickiej wiary. W tym miejscu pozwolę sobie zacytować fragment z książki pt.: „Nowe Miasto Lubawskie. Zarys dziejów” (pod redakcją Mieczysława Wojciechowskiego, 1992 r. s. 79): „Pierwsze uderzenie wymierzył ks. J. Ewertowski w powszechnie szanowany w mieście cech sukienników. Jako pretekst do wystąpienia wykorzystał organizowane przez cech zapustowe zabawy, a szczególnie pochody urządzane każdego roku przed ratuszem. Pochody te miały formę maskarad, w których chętnie uczestniczyli młodsi i starsi mieszkańcy miasta, bawiąc się wspólnie przy kuflu piwa, słuchając przemówień członków cechu. Sprzyjało to bez wątpienia integracji ludności katolickiej i protestanckiej miasta, której proboszcz był przeciwny. Występował zresztą także przeciw „mieszanym” małżeństwom. Uznawał również za niedopuszczalne formy kultu związane z pochówkiem zmarłych – odmienne niż w tradycji katolickiej. Interwencje ks. J. Ewertowskiego okazały się skuteczne. Biskupi sąd konsystorski w Chełmży zakazał surowo zarówno organizowania przez protestantów pogrzebów ze śpiewem, jak również pochodów. Cech sukienników, jako główny organizator owych imprez skazany został 5 XII 1692 r. na 300 guldenów kary, która to suma miała być przeznaczona na restaurację kościoła”.
Walki z cechem sukienników były tylko jednym z elementów bogatej działalności proboszcza Ewertowskiego. Zasłynął on jako fundator niektórych zabytkowych ołtarzy, które możecie podziwiać na moich zdjęciach w tym i innych artykułach mojego autorstwa. Warto dodać, że nowomiejski proboszcz walczył o to żeby cechy rzemieślnicze miały katolicki charakter. Wiemy, że w latach 1693-1698 udało się mu pozyskać i odbudować wpływy Kościoła katolickiego w cechach szewców, krawców, kowali, ślusarzy i kuśnierzy. Zapewne dzięki datkom od katolickich cechów rzemieślniczych proboszczowi Ewertowskiemu udało się ufundować ołtarze w naszym nowomiejskim kościele.
Proboszcz do końca swych dni starał się nawracać wszystkich na wiarę katolicką. Najbardziej bolało go to, że niektórzy woleli być protestantami. We wspomnianej prędzej książce znalazłem informacje o tym, że proboszcz Ewertowski nawracał często ludzi starych i chorych. Jedną z takich osób był Piotr Lemba, członek rady miejskiej, który przez całe życie był gorliwym protestantem. Innym protestantem nawróconym na katolicyzm był mieszczanin Paweł Metza.
Proboszcza Ewertowskiego mocno finansowo wspierał starosta bratiański Tomasz Działyński. Dzięki niemu oraz proboszczowi szybko udało się odbudować zniszczenia po potopie szwedzkim. Mało tego odnowiono cały kościół, zbudowano we wnętrzu kościoła bramy triumfalne, podłogę wyłożono nowymi płytkami sprowadzonymi z Gdańska (wówczas potężnego, nadmorskiego miasta). Z tamtego okresu pochodzą również ołtarze, które prezentuję na swoich zdjęciach.
Ołtarz Matki Boskiej Nowomiejskiej ufundowany w 1702 r.
![]() |
Widok z chóru na nawę główną (fot. Ja) |
Polecam moje artykuły:
Jak żyli średniowieczni mieszkańcy Nowego Miasta Lubawskiego?
Piękno kościoła w Nowym Mieście Lubawskim
↧
W obronie Stolicy Apostolskiej - część I
W XXI wieku Kościół katolicki jest atakowany z wielu stron. W TV często słyszę wiele przekłamań historycznych na temat Kościoła, który zrobił dla Polski bardzo dużo dobrego - Jego zasługi dla polskiej kultury i przetrwania polskości szczególnie w okresie zaborów i w okresie PRL-u są ogromne. Dlatego czuję się zobowiązany do zabrania głosu w dyskusji i stanięcia w obronie papieży, którzy za swoją politykę w latach 30 i 40 XX wieku są często niesłusznie atakowani przez środowiska lewackie i neoliberalne.
I. Wstęp.
Kiedy 9 października 1958 r. umarł Pius XII, mówiono o nim z głębokim szacunkiem i wdzięcznością. Prezydent Eisenhower oświadczył: „Po śmierci papieża Piusa XII świat stał się uboższy”. A Golda Meir, ówczesny minister spraw zagranicznych Izraela, napisała: „Nasze czasy stały się bogatsze dzięki temu głosowi, mówiącemu donośnie o wielkich prawdach moralnych ponad zgiełkiem toczącego się konfliktu. Opłakujemy wielkiego sługę pokoju”. Po upływie kilku lat, począwszy od 1963 roku ten sam papież stał się bohaterem „czarnej legendy”: zaczęto mówić, że podczas wojny względy polityczne lub jego osobista małoduszność sprawiły, iż pozostał niewrażliwy na cierpienia innych i milczał w obliczu zbrodni przeciw ludzkości, które być może jego interwencja zdołałaby powstrzymać.
Największe nasilenie wrogości do papieża i Stolicy Apostolskiej nastąpiło w latach 60 XX wieku, a dokładnie w roku 1963, kiedy to niemiecki dramaturg Hochhuth Rolf napisał sztukę Namiestnik, w której oskarżył papieża i Watykan o tolerowanie zbrodni nazistów dokonywanych na narodzie żydowskim. Sztuka ta szybko odniosła sukces i była często wystawiana w niemieckich teatrach. Papieża oskarżano w niej m.in. o prowadzenie nieudolnej polityki, o brak zdecydowanej reakcji podczas ataku Niemiec na Polskę i o proniemieckość, która przesłaniała mu prawdziwe niebezpieczeństwo, jakie niósł ze sobą nazizm. Dzięki Rolfowi w 1963 roku narodziła się „czarna legenda”, która dotyczyła pontyfikatu papieża Piusa XII. Od tej pory za zbrodnie II wojny światowej nie obarczano już tylko nazistowskich przywódców, ale również Stolicę Apostolską, której dodatkowo zarzucano, że w obawie przed komunizmem zachowywała milczenie na temat tego, co się działo w obozach koncentracyjnych w Polsce. Dramat Rolfa jest, co prawda dziełem fikcyjnym, niepopartym żadnymi dowodami, jednak mimo to zmienił pogląd „mas” na politykę Stolicy Apostolskiej wobec Trzeciej Rzeszy.
Namiestnik był jednym z pierwszych dzieł atakujących papieża. Od lat sześćdziesiątych do naszych czasów ukazało się kilkaset artykułów i książek oskarżających i broniących Piusa XII. Do najpopularniejszych publikacji atakujących papieża należy niewątpliwie książka Cornwella Johna, Papież Hitlera: Tajemnicza historia Piusa XII , w której autor zarzuca Pacellemu (Piusowi XII), że zrobił za mało, aby uratować Żydów od obozów śmierci. Według autora Pius XII nie był jednak potworem. Jego przypadek jest o wiele bardziej skomplikowany i tragiczny. Historia jego życia to zgubne połączenie pozostających w sprzeczności wysokich aspiracji duchowych i wybujałej ambicji zdobycia potęgi i władzy. Nie jest uosobieniem zła, ale zgubnej moralnej skazy - oddzielania władzy od chrześcijańskiej miłości bliźniego. Konsekwencją tego oddzielenia było milczące pozwolenie na tyranię, a zatem na przemoc. Zupełnie inne światło na pontyfikat Pacellego i jego poprzednika Piusa XI rzuca książka Giovanniego Sale, Hitler Stolica Apostolska i Żydzi, w której autor przedstawia dokumenty z tajnego archiwum watykańskiego odtajnione w 2004 roku. W książce tej autor przedstawia raporty biskupa Orsenigo nuncjusza apostolskiego w Niemczech, dzięki, którym dowiedzieliśmy się o wielu intrygach uknutych przez Hitlera, który dążył do zdobycia władzy absolutnej. Nuncjusz apostolski podkreśla, że naziści często podawali się za katolików i odwoływali się do chrześcijańskich wartości. Były to oczywiście zagrania czysto propagandowe, dzięki którym NSDAP oszukała wielu obywateli Niemiec, a nawet zmyliła Stolicę Apostolską, która w latach 1933-1939 o wiele bardziej obawiała się komunistycznej Rosji niż nazistowskich Niemczech.
Spór o postać Pacellego zaostrzył się w 1990 roku, kiedy to papież Jan Paweł II ogłosił Piusa XII Sługą Bożym i rozpoczął jego proces beatyfikacyjny. W maju 2007 roku komisja kardynałów i biskupów Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych w liczbie 13 członków jednomyślnie opowiedziała się za beatyfikacją Piusa XII. W grudniu 2007 roku papież Benedykt XVI zadecydował o wstrzymaniu procesu beatyfikacyjnego. Za jeden z głównych powodów takiej decyzji uznano reperkusje, jakie beatyfikacja ta mogłaby mieć dla dialogu z judaizmem oraz stosunków Watykanu z Izraelem, ponieważ beatyfikacji tej od początku sprzeciwiało się wiele środowisk żydowskich .
II. Propaganda i oszustwa Hitlera w okresie pontyfikatu Piusa XI (1922-1939)
Aby zrozumieć postępowanie postaci historycznych należy się wczuć w czasy, w których one żyły. A były to czasy niespokojne, od 1917 roku w Europie narastał strach przed komunistami, którzy byli otwartymi wrogami Kościoła. Stolica Apostolska przed rozpoczęciem II wojny światowej i odkryciem prawdziwych zamiarów Hitlera obawiała się Rosji o wiele bardziej niż nazistowskich Niemiec. Poza tym przed wojną Hitler deklarował się, jako osoba wierząca, czego dowodzi jego radiowe przemówienie z 1 lutego 1933 roku: „członkowie mojego rządu będą szanować i bronić zasad, na których został wzniesiony nasz naród. Zgodnie z tymi zasadami chrześcijaństwo stanowi podstawę naszej narodowej moralności, a rodzina jest fundamentem życia narodu”.
Niemcy po usłyszeniu takich słów z ust nowego kanclerza musieli być dumni. Zwykli ludzie raczej nie byli świadomi, że te słowa stanowią element gry Hitlera, który zdawał sobie sprawę, że poparcie niemieckiego Kościoła protestanckiego i katolickiego jest mu potrzebne do umocnienia władzy i uzyskania wsparcia społeczeństwa. Bardziej uświadomieni wiedzieli jednak, że powyższe zdanie miało wyłącznie cel propagandowy i demagogiczny. Podobno fragment ten w ostatniej chwili dołączył do przemówienia Hitlera wicekanclerz von Papen, praktykujący katolik, który był przekonany, że taka wypowiedź zostanie dobrze przyjęta przez Niemców obu wyznań religijnych.
Pomimo ciepłych słów i pojednawczego tonu Hitlerowi nie udało się przekonać do siebie katolików, którzy z doświadczenia znali poglądy narodowych socjalistów na religię. Ostrożność katolików potwierdza raport wysłany 7 lutego 1933 roku przez arcybiskupa Orsenigo (nuncjusza apostolskiego w Niemczech) do Sekretarza Stanu, jego treść jest następująca: „Napięcie pomiędzy narodowymi socjalistami i większością katolików jest bardzo duże. Zdanie wypowiedziane przez Hitlera w jego pierwszej odezwie do narodu niemieckiego (…) nikogo nie przekonało, ponieważ jeszcze nie wiadomo, o jakim chrześcijaństwie mowa. Co więcej, nikt nie zamierza interpretować tych słów w przychylny sposób, choćby tylko po to, żeby sprowokować bardziej konkretne deklaracje. Dowodzi to, że katolicy nie pokładają w Hitlerze wielkich nadziei”.
Od momentu objęcia urzędu kanclerza Rzeszy 30 stycznia 1933 roku Hitler starał się unikać jakichkolwiek starć z przedstawicielami Kościoła. Zdawał on sobie sprawę, że poparcie Kościoła katolickiego i ewangelickiego jest mu potrzebne do umocnienia władzy i uzyskania akceptacji społeczeństwa, które w 1933 roku nie było jeszcze całkowicie przekonane o słuszności narodowosocjalistycznej ideologii. Ponadto, do osiągnięcia najważniejszego celu, jakim było uzyskanie pełnomocnictw, które dawałyby mu możliwość zniesienia systemu demokratycznego i wprowadzenia partyjnej dyktatury, potrzebne mu były głosy zdominowanej przez katolików partii Centrum. Dlatego w pierwszych miesiącach swoich rządów Hitler, jako kanclerz i przywódca NSDAP często upominał swoich współpracowników, aby nie wypowiadali publicznie antyklerykalnych haseł i nie obrażali żadnego z chrześcijańskich Kościołów. Hitler podobno powiedział do Rosenberga jednego ze swoich najbliższych i najbardziej antyklerykalnych współpracowników następujące słowa: „…) nie chcę ataków na sukienki – ani kobiece, ani księżowskie”. Zdaniem przywódcy Trzeciej Rzeszy bezpośrednia walka z Kościołem, jaką w przeszłości prowadził Bismarck, nie ma sensu, ponieważ jedynie wzmacnia ona Kościół i przyczynia się do podniesienia jego moralnego prestiżu w oczach ludu. Hitler nie zamierzał powtarzać błędów Bismarcka, dlatego swoją strategię walki z duchowieństwem oparł na propagandzie i publicznym dyskredytowaniu duchownych. Twierdził, że należy przedstawić ich opinii publicznej, jako ludzi chciwych i godnych pogardy, od czasu do czasu wszczynając przeciwko nim fikcyjne procesy.
Nigdy nie wolno nam zapominać, że Hitler od początku do końca był ateistą, dla którego religia była tylko zjawiskiem polityczno-społecznym, które można było wykorzystać do zdobycia władzy i poparcia społeczeństwa. Jako przywódca Trzeciej Rzeszy uważał, np:, że Kościół nie powinien mieć swojego udziału w wychowaniu młodzieży, która powinna być kształcona tylko i wyłącznie przez państwo. Taka polityka z czasem doprowadziła do sporu pomiędzy Hitlerem a niemieckimi duchownymi i Stolicą Apostolską. Papież Pius XI uważał, że kształtowanie religijnej i moralnej świadomości młodzieży jest obowiązkiem Kościoła. Hitler miał oczywiście inne zdanie i w głębi serca gardził religią, ale w 1933 roku musiał częściowo iść na ustępstwa, nie mógł wyrazić publicznie swojej niechęci do papieża. Sytuacja zmieniła się radykalnie po pożarze Reichstagu i wprowadzeniu przez Hitlera władzy dyktatorskiej. Wtedy przyznawał on już otwarcie, że „Kościół niemiecki, niemieckie chrześcijaństwo to wyrażenia sprzeczne wewnętrznie. Albo jest się Niemcem albo chrześcijaninem. Nie można być jednym i drugim”.
Myślę, że dość wyraźnie pokazałem, jakie było podejście Hitlera i jego współpracowników do religii. Uważam, że w tym miejscu należy się zastanowić, jakie było podejście zwykłych Niemców do nazistów. Czy zdawali sobie oni sprawę z manipulacji i propagandy prowadzonej przez NSDAP? Wiemy, że w pewnym momencie wojny Hitlera popierała większość obywateli niemieckich, zarówno cywilów jak i żołnierzy; że niewielu wśród nich zareagowało na zniesienie demokratycznych wolności, zamykanie przeciwników — początkowo komunistów i socjalistów — bez żadnego procesu w obozach koncentracyjnych. Niewielu zareagowało na degradowanie Żydów i Cyganów do drugorzędnych obywateli a następnie do motłochu. Ważnym jest dowiedzieć się, czy i kiedy przedstawiciele kościelni dali sygnał ostrzegawczy. Również ważne jest pytanie, czy być może kościelni przedstawiciele – zakładając, że nie zdecydowali się na potępienie – sami nie wysyłali pozytywnych sygnałów na korzyść reżimu nazistowskiego a przez to pchali obywateli w ramiona tego reżimu.
Prawda jest jednak taka, że Kościół od 1932 roku stał się zdecydowanym przeciwnikiem NSDAP i współpracował z Partią Centrum, a w nazistowskim programie wiele punktów stanowiło zagrożenie dla interesów kościelnych. Poza tym osoby, które posądzają Stolicę Apostolską o prowadzenie złej polityki wobec nazistów powinny zajrzeć do dokumentów nuncjusza apostolskiego w Niemczech, biskupa Orsenigo, który w latach 1922 – 1939 wysłał do Stolicy Apostolskiej wiele listów, w których wyrażał swoją podejrzliwość wobec rosnącej w siłę partii nazistowskiej. Poza tym nuncjusz często informował Watykan o rosnącej wrogości protestantów i katolików. Dzięki analizie tych niezwykle cennych źródeł możemy zobaczyć jak wyglądała sytuacja w Niemczech przed wybuchem II wojny światowej. Z licznych dokumentów, jako pierwszy chciałbym przytoczyć list z 21 listopada 1931 roku, skierowany do kardynała Pacellego Sekretarza Stanu Jego Świątobliwości i przyszłego papieża Piusa XII, którego treść jest następująca: „(…) Najtrudniejszą kwestią w obecnej sytuacji religijnej w Niemczech są stosunki pomiędzy katolikami i protestantami oraz polityczną partią narodowosocjalistyczną. Jeżeli chodzi o protestantów, to dało się w ostatnich miesiącach zauważyć pewne przebudzenie dawnego uczucia nienawiści wobec katolików. Wynika ona być może z zazdrości o szacunek, jaki religia katolicka zyskała w opinii publicznej w Niemczech dzięki pewnym sprzyjającym wydarzeniom oraz zasługom wybitnych ludzi Kościoła, także w życiu społecznym. Niektóre dzienniki i koła protestanckie, manifestując całkowicie oddanie dla partii narodowosocjalistycznej, ośmielają się oskarżać katolików o postawę przeciwną patriotyzmowi ze względu na odwiecznie powtarzane oszustwo o zależności od Rzymu, która stoi w sprzeczności z interesem narodowym (…)”. W tym samym liście Orsenigo pisze, że jedna z lokalnych gazet protestanckich określiła katolicyzm, jako „bardziej niebezpieczny dla Niemiec niż bolszewizm” oraz stwierdziła, że „skoro Niemcy nie zwalczają katolicyzmu, to tym samym popierają bolszewizm”. Wnioski z analizy tego źródła są oczywiste i pokazują nam, na jakie ataki był narażony Kościół katolicki w 1931 roku w Niemczech. W liście tym rzuca się w oczy niechęć protestantów do katolików. Dlaczego tak wiele środowisk oskarża niemieckich katolików i Stolicę Apostolską o sympatyzowanie z nazistami, skoro źródła mówią wyraźnie, że tak naprawdę to Kościół protestancki popierał nazistów a katolicy byli im niechętni? Pozostawię to pytanie bez odpowiedzi i przejdę do analizy kolejnych źródeł.
Kolejnym ciekawym dokumentem jest list datowany na 4 lutego 1933 roku. Nuncjusz Apostolski opisuje w nim sytuację w Niemczech po objęciu przez Hitlera, przywódcy NSDAP, stanowiska kanclerza (30 stycznia 1933 roku). Treść listu jest następująca: „(…) jak już wiadomo Waszej Eminencji z mego raportu (…) datowanego na 8 października 1930 roku, partia narodowosocjalistyczna [chodzi o NSDAP] od momentu powstania [5 stycznia 1919] budziła pewne obawy ze względu na jej nie napawający otuchą stosunek wobec katolicyzmu. Ordynariat Moguncji jako pierwszy zajął stanowisko otwarcie sprzeciwiające się narodowemu socjalizmowi, publikując kilka surowych zasad zakazujących katolikom wstępowania do tej partii. Linię postępowania wyznaczoną przez ordynariat Moguncji przyjął stopniowo ogół episkopatu Niemiec, zmotywowany przez permanentne antyreligijne nastawienie niektórych nazistowskich przywódców, chociaż wielu biskupów nie miało bynajmniej złego nastawienia wobec nowej partii. Uznali oświadczenie Ordynariatu Moguncji, a przede wszystkim surowość wprowadzonych sankcji za nieco przedwczesne (…)”. W niniejszym liście wyraźnie widzimy, że niektóre środowiska kościelne już w 1930 roku dostrzegły w NSDAP wielkie niebezpieczeństwo dla katolicyzmu i podjęły odpowiednie kroki. Kolejnym zdecydowanym antynazistowskim krokiem już całego Kościoła katolickiego była konferencja biskupów w Fuldzie, która odbyła się w dniach 17 – 19 sierpnia 1932 roku. Biskupi zdecydowali wówczas, że przynależność do NSDAP i popieranie tej partii jest dla katolików zakazane, z uwagi na jej doktrynalną sprzeczność z katolicyzmem. Według biskupów program NSDAP głosił "błędną doktrynę". O spotkaniu w Fuldzie (w tym samym liście) Orsenigo pisał następująco: „(…) Na konferencji (…) cały episkopat, mając na uwadze zagrożenie, jakie dla wiernych może stanowić ruch narodowosocjalistyczny, sformułował i ustalił pewne zasady, które w sposób jawny odżegnują się od tej partii [NSDAP] i zakazują katolikom wstępowania do niej”. Dalej nuncjusz ze smutkiem dodaje: „(…) jakkolwiek nakazy episkopatu zostały posłusznie przyjęte przez duchowieństwo i były stosowane rygorystycznie to nie dały w pełni spodziewanego rezultatu. Przy czym największym nieposłuszeństwem wykazywała się młodzież. Tymczasem liczba członków partii narodowosocjalistycznej stale wzrastała, a w wyniku manewrów politycznych von Papena partia ta ostatecznie doszła do władzy (…)”. Powyższy fragment pokazuje nam jednoznacznie, że Kościół katolicki podjął odpowiednie kroki przeciwko nazistom.
Niestety młodzi katolicy dali się jednak omanić propagandzie NSDAP i zlekceważyli ostrzeżenia oraz zakazy biskupów i Stolicy Apostolskiej. W takiej atmosferze 5 marca 1933 roku doszło do wyborów parlamentarnych, które dały NSDAP 52% głosów. Naziści z takim wynikiem nie mogli rządzić samodzielnie ani zrealizować swojego planu, który polegał na przyznaniu Hitlerowi specjalnych pełnomocnictw, dzięki którym zdobyłby on władzę absolutną. Na dalszych miejscach uplasowała się partia komunistyczna 12,3% oraz Centrum 11,2% - frekwencja wynosiła 88,8%. Największe poparcie NSDAP uzyskała w regionach protestanckich ale w tym miejscu należy uczciwie podkreślić, że po raz pierwszy odnotowano znaczny wzrost liczby głosów oddanych na nazistów w regionach w większości katolickich, w których do tej pory trudno im było się przebić, dobrym przykładem jest Dolna Bawaria na terenie której podczas wyborów w listopadzie 1932 roku na NSDAP oddało głos 18,2% wyborców, a 5 marca 1933 roku już 39,2% wyborców! Wynik ten pokazuje nam skuteczność nazistowskiej propagandy, dzięki której poparcie dla NSDAP ciągle rosło.
Wyniki wyborów z 5 marca bardzo zmartwiły biskupa Orsenigo, który nie ukrywał niesmaku z faktu, że tak wielu katolików głosowało na partię nazistowską. W raporcie z 7 marca nuncjusz napisał do Sekratarza Stanu kardynała Pacellego następujące słowa: „Znaczący sukces rządu należy przypisać zarówno urokowi, jaki wywiera on na młodzież oraz na prostych ludzi, zawsze żądnych nowinek, jak i rządowemu programowi, zakładającemu wprowadzenie daleko posuniętych zmian, oraz sprawności, z jaką została przeprowadzona kampania wyborcza partii hitlerowskiej, w której wykorzystano wszystkie najszybsze i najnowocześniejsze środki przekazu (…)”. Naziści dzięki udanej kampanii wyborczej i populistycznym hasłom doszli do władzy, a wielu katolików nieświadomych ich prawdziwych zamiarów zwróciło się ku nim prawdopodobnie z uczucia patriotyzmu, mieli bowiem nadzieję, że Niemcy otrzymają silny rząd zdolny wyprowadzić kraj z silnego kryzysu ekonomicznego i społecznego.
W tej sytuacji Stolica Apostolska została zmuszona do zmiany swojej dotychczasowej polityki wobec nazistów. 13 marca 1933 roku papież Pius XI w swoim przemówieniu skrytykował przesadny niemiecki nacjonalizm i jednocześnie ostrzegł, że o wiele większym zagrożeniem dla chrześcijan jest komunizm. Przemówienie papieża możemy uznać za częściowe poparcie jednego zła, czyli nazizmu, aby walczyć z jeszcze większym złem – czyli komunizmem. Ojciec Święty dał wówczas wyraźnie do zrozumienia, że należy poprzeć siły antykomunistyczne w Niemczech, nawet za cenę pewnych ustępstw. Ustępstwem owym miało być poświęcenie katolickiej partii Centrum i nakłonienie jej do rezygnacji z opozycyjnego wobec Hitlera stosunku. Trzeba to jasno podkreślić: to nie niemiecki kler się przestawił, lecz doprowadziła do tego polityka Watykanu. Już w grudniu 1931 r. papież zasugerował baronowi von Ritterowi, posłowi bawarskiemu w Watykanie, że niemiecki Kościół powinien inaczej spojrzeć na współpracę z narodowymi socjalistami, jako na coś "tylko przejściowego i w konkretnym celu", co „zapobiegnie jeszcze większemu złu".
Uważam, że zarówno dojście Hitlera do władzy, jak i zwycięstwo wyborcze NSDAP były w Watykanie oceniane według nieco już przestarzałych schematów, a już na pewno w oparciu o uproszczone poglądy oraz w oderwaniu od lokalnych realiów historycznych. Często radykalne i antychrześcijańskie idee narodowego socjalizmu przypisywano nie samemu Hitlerowi, ale najbardziej rozwiązłym i zideologizowanym elementom w partii. Poza tym panowało przekonanie, że sprawowanie funkcji rządowych zmusiło w pewnym stopniu liderów NSDAP do zmiany nastawienia wobec Kościoła katolickiego, który dzięki swojemu autorytetowi mógł wspomóc nowe władze we wprowadzaniu rządów autorytarnych, zdolnych przeciwstawić się komunizmowi.
Wdaje się, że oprócz szeregu innych czynników zasadniczym wyznacznikiem polityki papieża Piusa XI wobec Hitlera był strach przed komunizmem i początkowe niedocenianie niebezpieczeństwa, jakie groziło Kościołowi katolickiemu ze strony nazistów. Kardynał Faulhaber mówił w 1933 r.: "w Rzymie uważa się tak narodowy socjalizm, jak i faszyzm, za jedyny ratunek przed komunizmem i bolszewizmem. Ojciec Święty patrzy na to z wielkiego dystansu i widzi nie objawy towarzyszące, tylko wielki cel". Można powiedzieć, że strach Piusa XI był wręcz fanatyczny i składały się na niego dwa aspekty: Pierwszym była nienawiść i chęć pokonania go (komunizmu) za wszelką cenę, nawet zbratania się z samym diabłem (nazistami); drugim zaś było zaślepienie, które oznaczało zanik wszelkiej trzeźwej oceny zagrożenia związanego z celem i środkami - przede wszystkim chodziło również o błędną w związku z tym diagnozę najgorszego zagrożenia, gdyż w istocie był nim z pewnością właśnie faszyzm, a nie komunizm. Pomimo tego, że to ten drugi głosił programowy ateizm. Otóż faszyzm ujawnił całą chwiejność i nieudolność Kościoła i katolicyzmu, uwypuklił wszystkie jego wady i słabości, podczas kiedy komunizm wprost przeciwnie: pokazał Kościół silny, ukrył jego słabości i wzmógł wszelkie pozytywne cechy. Program zniszczenia Kościoła w wizji Hitlera byłby chirurgicznie doskonałym i subtelnym cięciem, zaś program komunizmu był toporny i skazany na niepowodzenie. Wielu ateistów i przeciwników Kościoła takich jak John Cornwell albo Mariusz Agnosiewicz atakuje papieża Piusa XI zarzucając mu „fanatyczny antykomunizm”. Często zastanawiam się, dlaczego takie osoby nie potrafią postawić się na miejscu papieża, który musiał walczyć z zagrożeniem dla Kościoła, które płynęło zarówno ze strony faszystów jak i komunistów. Papież był sprawnym politykiem i często musiał robić dobrą minę do złej gry, czy naprawdę tak ciężko to zrozumieć?
Naziści w przeciwieństwie do komunistów często podawali się za ludzi wierzących i praktykujących, czym wprowadzali w błąd opinię publiczną. Władze Trzeciej Rzeszy wykorzystywały propagandę i kłamstwo do swoich celów i oficjalnie podawały się za katolików, np.: Hitler 1 lutego 1933 roku podczas swojego pierwszego radiowego przemówienia wypowiedział słynne słowa: "(…)chrześcijaństwo stanowi podstawę naszej narodowej moralności, a rodzina jest fundamentem życia narodu (…)” jak się później okazało słowa te dodał do przemówienia wicekanclerz von Papen, praktykujący katolik i bliski współpracownik Hitlera. Naziści przez cały czas starali się ukryć swoje prawdziwe cele i często wychwalali chrześcijaństwo, zdając sobie jednocześnie sprawę, że w przyszłości dojdzie do otwartego sporu z Kościołem. Jednak w lutym 1933 roku nowy kanclerz Niemiec po swoim przemówieniu zyskał poparcie Stolicy Apostolskiej. Papież publicznie przyznał, że przywódca Trzeciej Rzeszy jest w stanie skutecznie „rozprawić się” z komunizmem oraz bezbożną propagandą. Taka atmosfera sprzyjała uregulowaniu relacji między państwem a Kościołem w Niemczech, które do wiosny 1933 roku układały się pomyślnie. Później zaczęło dochodzić do agresywnych wystąpień lokalnych przywódców NSDAP przeciwko katolikom, a także katolików przeciw nazistom. W kwietniu 1933 roku nasiliły się również ataki terrorystyczne wobec obywateli pochodzenia żydowskiego. Biskupi niemieccy wobec nadużyć, jakich dopuszczali się sprawujący władzę w Trzeciej Rzeszy publicznie okazywali swój sprzeciw wobec niesłusznych prześladowań.
I. Wstęp.
Kiedy 9 października 1958 r. umarł Pius XII, mówiono o nim z głębokim szacunkiem i wdzięcznością. Prezydent Eisenhower oświadczył: „Po śmierci papieża Piusa XII świat stał się uboższy”. A Golda Meir, ówczesny minister spraw zagranicznych Izraela, napisała: „Nasze czasy stały się bogatsze dzięki temu głosowi, mówiącemu donośnie o wielkich prawdach moralnych ponad zgiełkiem toczącego się konfliktu. Opłakujemy wielkiego sługę pokoju”. Po upływie kilku lat, począwszy od 1963 roku ten sam papież stał się bohaterem „czarnej legendy”: zaczęto mówić, że podczas wojny względy polityczne lub jego osobista małoduszność sprawiły, iż pozostał niewrażliwy na cierpienia innych i milczał w obliczu zbrodni przeciw ludzkości, które być może jego interwencja zdołałaby powstrzymać.
Największe nasilenie wrogości do papieża i Stolicy Apostolskiej nastąpiło w latach 60 XX wieku, a dokładnie w roku 1963, kiedy to niemiecki dramaturg Hochhuth Rolf napisał sztukę Namiestnik, w której oskarżył papieża i Watykan o tolerowanie zbrodni nazistów dokonywanych na narodzie żydowskim. Sztuka ta szybko odniosła sukces i była często wystawiana w niemieckich teatrach. Papieża oskarżano w niej m.in. o prowadzenie nieudolnej polityki, o brak zdecydowanej reakcji podczas ataku Niemiec na Polskę i o proniemieckość, która przesłaniała mu prawdziwe niebezpieczeństwo, jakie niósł ze sobą nazizm. Dzięki Rolfowi w 1963 roku narodziła się „czarna legenda”, która dotyczyła pontyfikatu papieża Piusa XII. Od tej pory za zbrodnie II wojny światowej nie obarczano już tylko nazistowskich przywódców, ale również Stolicę Apostolską, której dodatkowo zarzucano, że w obawie przed komunizmem zachowywała milczenie na temat tego, co się działo w obozach koncentracyjnych w Polsce. Dramat Rolfa jest, co prawda dziełem fikcyjnym, niepopartym żadnymi dowodami, jednak mimo to zmienił pogląd „mas” na politykę Stolicy Apostolskiej wobec Trzeciej Rzeszy.
Namiestnik był jednym z pierwszych dzieł atakujących papieża. Od lat sześćdziesiątych do naszych czasów ukazało się kilkaset artykułów i książek oskarżających i broniących Piusa XII. Do najpopularniejszych publikacji atakujących papieża należy niewątpliwie książka Cornwella Johna, Papież Hitlera: Tajemnicza historia Piusa XII , w której autor zarzuca Pacellemu (Piusowi XII), że zrobił za mało, aby uratować Żydów od obozów śmierci. Według autora Pius XII nie był jednak potworem. Jego przypadek jest o wiele bardziej skomplikowany i tragiczny. Historia jego życia to zgubne połączenie pozostających w sprzeczności wysokich aspiracji duchowych i wybujałej ambicji zdobycia potęgi i władzy. Nie jest uosobieniem zła, ale zgubnej moralnej skazy - oddzielania władzy od chrześcijańskiej miłości bliźniego. Konsekwencją tego oddzielenia było milczące pozwolenie na tyranię, a zatem na przemoc. Zupełnie inne światło na pontyfikat Pacellego i jego poprzednika Piusa XI rzuca książka Giovanniego Sale, Hitler Stolica Apostolska i Żydzi, w której autor przedstawia dokumenty z tajnego archiwum watykańskiego odtajnione w 2004 roku. W książce tej autor przedstawia raporty biskupa Orsenigo nuncjusza apostolskiego w Niemczech, dzięki, którym dowiedzieliśmy się o wielu intrygach uknutych przez Hitlera, który dążył do zdobycia władzy absolutnej. Nuncjusz apostolski podkreśla, że naziści często podawali się za katolików i odwoływali się do chrześcijańskich wartości. Były to oczywiście zagrania czysto propagandowe, dzięki którym NSDAP oszukała wielu obywateli Niemiec, a nawet zmyliła Stolicę Apostolską, która w latach 1933-1939 o wiele bardziej obawiała się komunistycznej Rosji niż nazistowskich Niemczech.
Spór o postać Pacellego zaostrzył się w 1990 roku, kiedy to papież Jan Paweł II ogłosił Piusa XII Sługą Bożym i rozpoczął jego proces beatyfikacyjny. W maju 2007 roku komisja kardynałów i biskupów Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych w liczbie 13 członków jednomyślnie opowiedziała się za beatyfikacją Piusa XII. W grudniu 2007 roku papież Benedykt XVI zadecydował o wstrzymaniu procesu beatyfikacyjnego. Za jeden z głównych powodów takiej decyzji uznano reperkusje, jakie beatyfikacja ta mogłaby mieć dla dialogu z judaizmem oraz stosunków Watykanu z Izraelem, ponieważ beatyfikacji tej od początku sprzeciwiało się wiele środowisk żydowskich .
II. Propaganda i oszustwa Hitlera w okresie pontyfikatu Piusa XI (1922-1939)
Aby zrozumieć postępowanie postaci historycznych należy się wczuć w czasy, w których one żyły. A były to czasy niespokojne, od 1917 roku w Europie narastał strach przed komunistami, którzy byli otwartymi wrogami Kościoła. Stolica Apostolska przed rozpoczęciem II wojny światowej i odkryciem prawdziwych zamiarów Hitlera obawiała się Rosji o wiele bardziej niż nazistowskich Niemiec. Poza tym przed wojną Hitler deklarował się, jako osoba wierząca, czego dowodzi jego radiowe przemówienie z 1 lutego 1933 roku: „członkowie mojego rządu będą szanować i bronić zasad, na których został wzniesiony nasz naród. Zgodnie z tymi zasadami chrześcijaństwo stanowi podstawę naszej narodowej moralności, a rodzina jest fundamentem życia narodu”.
Niemcy po usłyszeniu takich słów z ust nowego kanclerza musieli być dumni. Zwykli ludzie raczej nie byli świadomi, że te słowa stanowią element gry Hitlera, który zdawał sobie sprawę, że poparcie niemieckiego Kościoła protestanckiego i katolickiego jest mu potrzebne do umocnienia władzy i uzyskania wsparcia społeczeństwa. Bardziej uświadomieni wiedzieli jednak, że powyższe zdanie miało wyłącznie cel propagandowy i demagogiczny. Podobno fragment ten w ostatniej chwili dołączył do przemówienia Hitlera wicekanclerz von Papen, praktykujący katolik, który był przekonany, że taka wypowiedź zostanie dobrze przyjęta przez Niemców obu wyznań religijnych.
Pomimo ciepłych słów i pojednawczego tonu Hitlerowi nie udało się przekonać do siebie katolików, którzy z doświadczenia znali poglądy narodowych socjalistów na religię. Ostrożność katolików potwierdza raport wysłany 7 lutego 1933 roku przez arcybiskupa Orsenigo (nuncjusza apostolskiego w Niemczech) do Sekretarza Stanu, jego treść jest następująca: „Napięcie pomiędzy narodowymi socjalistami i większością katolików jest bardzo duże. Zdanie wypowiedziane przez Hitlera w jego pierwszej odezwie do narodu niemieckiego (…) nikogo nie przekonało, ponieważ jeszcze nie wiadomo, o jakim chrześcijaństwie mowa. Co więcej, nikt nie zamierza interpretować tych słów w przychylny sposób, choćby tylko po to, żeby sprowokować bardziej konkretne deklaracje. Dowodzi to, że katolicy nie pokładają w Hitlerze wielkich nadziei”.
Od momentu objęcia urzędu kanclerza Rzeszy 30 stycznia 1933 roku Hitler starał się unikać jakichkolwiek starć z przedstawicielami Kościoła. Zdawał on sobie sprawę, że poparcie Kościoła katolickiego i ewangelickiego jest mu potrzebne do umocnienia władzy i uzyskania akceptacji społeczeństwa, które w 1933 roku nie było jeszcze całkowicie przekonane o słuszności narodowosocjalistycznej ideologii. Ponadto, do osiągnięcia najważniejszego celu, jakim było uzyskanie pełnomocnictw, które dawałyby mu możliwość zniesienia systemu demokratycznego i wprowadzenia partyjnej dyktatury, potrzebne mu były głosy zdominowanej przez katolików partii Centrum. Dlatego w pierwszych miesiącach swoich rządów Hitler, jako kanclerz i przywódca NSDAP często upominał swoich współpracowników, aby nie wypowiadali publicznie antyklerykalnych haseł i nie obrażali żadnego z chrześcijańskich Kościołów. Hitler podobno powiedział do Rosenberga jednego ze swoich najbliższych i najbardziej antyklerykalnych współpracowników następujące słowa: „…) nie chcę ataków na sukienki – ani kobiece, ani księżowskie”. Zdaniem przywódcy Trzeciej Rzeszy bezpośrednia walka z Kościołem, jaką w przeszłości prowadził Bismarck, nie ma sensu, ponieważ jedynie wzmacnia ona Kościół i przyczynia się do podniesienia jego moralnego prestiżu w oczach ludu. Hitler nie zamierzał powtarzać błędów Bismarcka, dlatego swoją strategię walki z duchowieństwem oparł na propagandzie i publicznym dyskredytowaniu duchownych. Twierdził, że należy przedstawić ich opinii publicznej, jako ludzi chciwych i godnych pogardy, od czasu do czasu wszczynając przeciwko nim fikcyjne procesy.
Nigdy nie wolno nam zapominać, że Hitler od początku do końca był ateistą, dla którego religia była tylko zjawiskiem polityczno-społecznym, które można było wykorzystać do zdobycia władzy i poparcia społeczeństwa. Jako przywódca Trzeciej Rzeszy uważał, np:, że Kościół nie powinien mieć swojego udziału w wychowaniu młodzieży, która powinna być kształcona tylko i wyłącznie przez państwo. Taka polityka z czasem doprowadziła do sporu pomiędzy Hitlerem a niemieckimi duchownymi i Stolicą Apostolską. Papież Pius XI uważał, że kształtowanie religijnej i moralnej świadomości młodzieży jest obowiązkiem Kościoła. Hitler miał oczywiście inne zdanie i w głębi serca gardził religią, ale w 1933 roku musiał częściowo iść na ustępstwa, nie mógł wyrazić publicznie swojej niechęci do papieża. Sytuacja zmieniła się radykalnie po pożarze Reichstagu i wprowadzeniu przez Hitlera władzy dyktatorskiej. Wtedy przyznawał on już otwarcie, że „Kościół niemiecki, niemieckie chrześcijaństwo to wyrażenia sprzeczne wewnętrznie. Albo jest się Niemcem albo chrześcijaninem. Nie można być jednym i drugim”.
Myślę, że dość wyraźnie pokazałem, jakie było podejście Hitlera i jego współpracowników do religii. Uważam, że w tym miejscu należy się zastanowić, jakie było podejście zwykłych Niemców do nazistów. Czy zdawali sobie oni sprawę z manipulacji i propagandy prowadzonej przez NSDAP? Wiemy, że w pewnym momencie wojny Hitlera popierała większość obywateli niemieckich, zarówno cywilów jak i żołnierzy; że niewielu wśród nich zareagowało na zniesienie demokratycznych wolności, zamykanie przeciwników — początkowo komunistów i socjalistów — bez żadnego procesu w obozach koncentracyjnych. Niewielu zareagowało na degradowanie Żydów i Cyganów do drugorzędnych obywateli a następnie do motłochu. Ważnym jest dowiedzieć się, czy i kiedy przedstawiciele kościelni dali sygnał ostrzegawczy. Również ważne jest pytanie, czy być może kościelni przedstawiciele – zakładając, że nie zdecydowali się na potępienie – sami nie wysyłali pozytywnych sygnałów na korzyść reżimu nazistowskiego a przez to pchali obywateli w ramiona tego reżimu.
Prawda jest jednak taka, że Kościół od 1932 roku stał się zdecydowanym przeciwnikiem NSDAP i współpracował z Partią Centrum, a w nazistowskim programie wiele punktów stanowiło zagrożenie dla interesów kościelnych. Poza tym osoby, które posądzają Stolicę Apostolską o prowadzenie złej polityki wobec nazistów powinny zajrzeć do dokumentów nuncjusza apostolskiego w Niemczech, biskupa Orsenigo, który w latach 1922 – 1939 wysłał do Stolicy Apostolskiej wiele listów, w których wyrażał swoją podejrzliwość wobec rosnącej w siłę partii nazistowskiej. Poza tym nuncjusz często informował Watykan o rosnącej wrogości protestantów i katolików. Dzięki analizie tych niezwykle cennych źródeł możemy zobaczyć jak wyglądała sytuacja w Niemczech przed wybuchem II wojny światowej. Z licznych dokumentów, jako pierwszy chciałbym przytoczyć list z 21 listopada 1931 roku, skierowany do kardynała Pacellego Sekretarza Stanu Jego Świątobliwości i przyszłego papieża Piusa XII, którego treść jest następująca: „(…) Najtrudniejszą kwestią w obecnej sytuacji religijnej w Niemczech są stosunki pomiędzy katolikami i protestantami oraz polityczną partią narodowosocjalistyczną. Jeżeli chodzi o protestantów, to dało się w ostatnich miesiącach zauważyć pewne przebudzenie dawnego uczucia nienawiści wobec katolików. Wynika ona być może z zazdrości o szacunek, jaki religia katolicka zyskała w opinii publicznej w Niemczech dzięki pewnym sprzyjającym wydarzeniom oraz zasługom wybitnych ludzi Kościoła, także w życiu społecznym. Niektóre dzienniki i koła protestanckie, manifestując całkowicie oddanie dla partii narodowosocjalistycznej, ośmielają się oskarżać katolików o postawę przeciwną patriotyzmowi ze względu na odwiecznie powtarzane oszustwo o zależności od Rzymu, która stoi w sprzeczności z interesem narodowym (…)”. W tym samym liście Orsenigo pisze, że jedna z lokalnych gazet protestanckich określiła katolicyzm, jako „bardziej niebezpieczny dla Niemiec niż bolszewizm” oraz stwierdziła, że „skoro Niemcy nie zwalczają katolicyzmu, to tym samym popierają bolszewizm”. Wnioski z analizy tego źródła są oczywiste i pokazują nam, na jakie ataki był narażony Kościół katolicki w 1931 roku w Niemczech. W liście tym rzuca się w oczy niechęć protestantów do katolików. Dlaczego tak wiele środowisk oskarża niemieckich katolików i Stolicę Apostolską o sympatyzowanie z nazistami, skoro źródła mówią wyraźnie, że tak naprawdę to Kościół protestancki popierał nazistów a katolicy byli im niechętni? Pozostawię to pytanie bez odpowiedzi i przejdę do analizy kolejnych źródeł.
Kolejnym ciekawym dokumentem jest list datowany na 4 lutego 1933 roku. Nuncjusz Apostolski opisuje w nim sytuację w Niemczech po objęciu przez Hitlera, przywódcy NSDAP, stanowiska kanclerza (30 stycznia 1933 roku). Treść listu jest następująca: „(…) jak już wiadomo Waszej Eminencji z mego raportu (…) datowanego na 8 października 1930 roku, partia narodowosocjalistyczna [chodzi o NSDAP] od momentu powstania [5 stycznia 1919] budziła pewne obawy ze względu na jej nie napawający otuchą stosunek wobec katolicyzmu. Ordynariat Moguncji jako pierwszy zajął stanowisko otwarcie sprzeciwiające się narodowemu socjalizmowi, publikując kilka surowych zasad zakazujących katolikom wstępowania do tej partii. Linię postępowania wyznaczoną przez ordynariat Moguncji przyjął stopniowo ogół episkopatu Niemiec, zmotywowany przez permanentne antyreligijne nastawienie niektórych nazistowskich przywódców, chociaż wielu biskupów nie miało bynajmniej złego nastawienia wobec nowej partii. Uznali oświadczenie Ordynariatu Moguncji, a przede wszystkim surowość wprowadzonych sankcji za nieco przedwczesne (…)”. W niniejszym liście wyraźnie widzimy, że niektóre środowiska kościelne już w 1930 roku dostrzegły w NSDAP wielkie niebezpieczeństwo dla katolicyzmu i podjęły odpowiednie kroki. Kolejnym zdecydowanym antynazistowskim krokiem już całego Kościoła katolickiego była konferencja biskupów w Fuldzie, która odbyła się w dniach 17 – 19 sierpnia 1932 roku. Biskupi zdecydowali wówczas, że przynależność do NSDAP i popieranie tej partii jest dla katolików zakazane, z uwagi na jej doktrynalną sprzeczność z katolicyzmem. Według biskupów program NSDAP głosił "błędną doktrynę". O spotkaniu w Fuldzie (w tym samym liście) Orsenigo pisał następująco: „(…) Na konferencji (…) cały episkopat, mając na uwadze zagrożenie, jakie dla wiernych może stanowić ruch narodowosocjalistyczny, sformułował i ustalił pewne zasady, które w sposób jawny odżegnują się od tej partii [NSDAP] i zakazują katolikom wstępowania do niej”. Dalej nuncjusz ze smutkiem dodaje: „(…) jakkolwiek nakazy episkopatu zostały posłusznie przyjęte przez duchowieństwo i były stosowane rygorystycznie to nie dały w pełni spodziewanego rezultatu. Przy czym największym nieposłuszeństwem wykazywała się młodzież. Tymczasem liczba członków partii narodowosocjalistycznej stale wzrastała, a w wyniku manewrów politycznych von Papena partia ta ostatecznie doszła do władzy (…)”. Powyższy fragment pokazuje nam jednoznacznie, że Kościół katolicki podjął odpowiednie kroki przeciwko nazistom.
Niestety młodzi katolicy dali się jednak omanić propagandzie NSDAP i zlekceważyli ostrzeżenia oraz zakazy biskupów i Stolicy Apostolskiej. W takiej atmosferze 5 marca 1933 roku doszło do wyborów parlamentarnych, które dały NSDAP 52% głosów. Naziści z takim wynikiem nie mogli rządzić samodzielnie ani zrealizować swojego planu, który polegał na przyznaniu Hitlerowi specjalnych pełnomocnictw, dzięki którym zdobyłby on władzę absolutną. Na dalszych miejscach uplasowała się partia komunistyczna 12,3% oraz Centrum 11,2% - frekwencja wynosiła 88,8%. Największe poparcie NSDAP uzyskała w regionach protestanckich ale w tym miejscu należy uczciwie podkreślić, że po raz pierwszy odnotowano znaczny wzrost liczby głosów oddanych na nazistów w regionach w większości katolickich, w których do tej pory trudno im było się przebić, dobrym przykładem jest Dolna Bawaria na terenie której podczas wyborów w listopadzie 1932 roku na NSDAP oddało głos 18,2% wyborców, a 5 marca 1933 roku już 39,2% wyborców! Wynik ten pokazuje nam skuteczność nazistowskiej propagandy, dzięki której poparcie dla NSDAP ciągle rosło.
Wyniki wyborów z 5 marca bardzo zmartwiły biskupa Orsenigo, który nie ukrywał niesmaku z faktu, że tak wielu katolików głosowało na partię nazistowską. W raporcie z 7 marca nuncjusz napisał do Sekratarza Stanu kardynała Pacellego następujące słowa: „Znaczący sukces rządu należy przypisać zarówno urokowi, jaki wywiera on na młodzież oraz na prostych ludzi, zawsze żądnych nowinek, jak i rządowemu programowi, zakładającemu wprowadzenie daleko posuniętych zmian, oraz sprawności, z jaką została przeprowadzona kampania wyborcza partii hitlerowskiej, w której wykorzystano wszystkie najszybsze i najnowocześniejsze środki przekazu (…)”. Naziści dzięki udanej kampanii wyborczej i populistycznym hasłom doszli do władzy, a wielu katolików nieświadomych ich prawdziwych zamiarów zwróciło się ku nim prawdopodobnie z uczucia patriotyzmu, mieli bowiem nadzieję, że Niemcy otrzymają silny rząd zdolny wyprowadzić kraj z silnego kryzysu ekonomicznego i społecznego.
W tej sytuacji Stolica Apostolska została zmuszona do zmiany swojej dotychczasowej polityki wobec nazistów. 13 marca 1933 roku papież Pius XI w swoim przemówieniu skrytykował przesadny niemiecki nacjonalizm i jednocześnie ostrzegł, że o wiele większym zagrożeniem dla chrześcijan jest komunizm. Przemówienie papieża możemy uznać za częściowe poparcie jednego zła, czyli nazizmu, aby walczyć z jeszcze większym złem – czyli komunizmem. Ojciec Święty dał wówczas wyraźnie do zrozumienia, że należy poprzeć siły antykomunistyczne w Niemczech, nawet za cenę pewnych ustępstw. Ustępstwem owym miało być poświęcenie katolickiej partii Centrum i nakłonienie jej do rezygnacji z opozycyjnego wobec Hitlera stosunku. Trzeba to jasno podkreślić: to nie niemiecki kler się przestawił, lecz doprowadziła do tego polityka Watykanu. Już w grudniu 1931 r. papież zasugerował baronowi von Ritterowi, posłowi bawarskiemu w Watykanie, że niemiecki Kościół powinien inaczej spojrzeć na współpracę z narodowymi socjalistami, jako na coś "tylko przejściowego i w konkretnym celu", co „zapobiegnie jeszcze większemu złu".
Uważam, że zarówno dojście Hitlera do władzy, jak i zwycięstwo wyborcze NSDAP były w Watykanie oceniane według nieco już przestarzałych schematów, a już na pewno w oparciu o uproszczone poglądy oraz w oderwaniu od lokalnych realiów historycznych. Często radykalne i antychrześcijańskie idee narodowego socjalizmu przypisywano nie samemu Hitlerowi, ale najbardziej rozwiązłym i zideologizowanym elementom w partii. Poza tym panowało przekonanie, że sprawowanie funkcji rządowych zmusiło w pewnym stopniu liderów NSDAP do zmiany nastawienia wobec Kościoła katolickiego, który dzięki swojemu autorytetowi mógł wspomóc nowe władze we wprowadzaniu rządów autorytarnych, zdolnych przeciwstawić się komunizmowi.
Wdaje się, że oprócz szeregu innych czynników zasadniczym wyznacznikiem polityki papieża Piusa XI wobec Hitlera był strach przed komunizmem i początkowe niedocenianie niebezpieczeństwa, jakie groziło Kościołowi katolickiemu ze strony nazistów. Kardynał Faulhaber mówił w 1933 r.: "w Rzymie uważa się tak narodowy socjalizm, jak i faszyzm, za jedyny ratunek przed komunizmem i bolszewizmem. Ojciec Święty patrzy na to z wielkiego dystansu i widzi nie objawy towarzyszące, tylko wielki cel". Można powiedzieć, że strach Piusa XI był wręcz fanatyczny i składały się na niego dwa aspekty: Pierwszym była nienawiść i chęć pokonania go (komunizmu) za wszelką cenę, nawet zbratania się z samym diabłem (nazistami); drugim zaś było zaślepienie, które oznaczało zanik wszelkiej trzeźwej oceny zagrożenia związanego z celem i środkami - przede wszystkim chodziło również o błędną w związku z tym diagnozę najgorszego zagrożenia, gdyż w istocie był nim z pewnością właśnie faszyzm, a nie komunizm. Pomimo tego, że to ten drugi głosił programowy ateizm. Otóż faszyzm ujawnił całą chwiejność i nieudolność Kościoła i katolicyzmu, uwypuklił wszystkie jego wady i słabości, podczas kiedy komunizm wprost przeciwnie: pokazał Kościół silny, ukrył jego słabości i wzmógł wszelkie pozytywne cechy. Program zniszczenia Kościoła w wizji Hitlera byłby chirurgicznie doskonałym i subtelnym cięciem, zaś program komunizmu był toporny i skazany na niepowodzenie. Wielu ateistów i przeciwników Kościoła takich jak John Cornwell albo Mariusz Agnosiewicz atakuje papieża Piusa XI zarzucając mu „fanatyczny antykomunizm”. Często zastanawiam się, dlaczego takie osoby nie potrafią postawić się na miejscu papieża, który musiał walczyć z zagrożeniem dla Kościoła, które płynęło zarówno ze strony faszystów jak i komunistów. Papież był sprawnym politykiem i często musiał robić dobrą minę do złej gry, czy naprawdę tak ciężko to zrozumieć?
Naziści w przeciwieństwie do komunistów często podawali się za ludzi wierzących i praktykujących, czym wprowadzali w błąd opinię publiczną. Władze Trzeciej Rzeszy wykorzystywały propagandę i kłamstwo do swoich celów i oficjalnie podawały się za katolików, np.: Hitler 1 lutego 1933 roku podczas swojego pierwszego radiowego przemówienia wypowiedział słynne słowa: "(…)chrześcijaństwo stanowi podstawę naszej narodowej moralności, a rodzina jest fundamentem życia narodu (…)” jak się później okazało słowa te dodał do przemówienia wicekanclerz von Papen, praktykujący katolik i bliski współpracownik Hitlera. Naziści przez cały czas starali się ukryć swoje prawdziwe cele i często wychwalali chrześcijaństwo, zdając sobie jednocześnie sprawę, że w przyszłości dojdzie do otwartego sporu z Kościołem. Jednak w lutym 1933 roku nowy kanclerz Niemiec po swoim przemówieniu zyskał poparcie Stolicy Apostolskiej. Papież publicznie przyznał, że przywódca Trzeciej Rzeszy jest w stanie skutecznie „rozprawić się” z komunizmem oraz bezbożną propagandą. Taka atmosfera sprzyjała uregulowaniu relacji między państwem a Kościołem w Niemczech, które do wiosny 1933 roku układały się pomyślnie. Później zaczęło dochodzić do agresywnych wystąpień lokalnych przywódców NSDAP przeciwko katolikom, a także katolików przeciw nazistom. W kwietniu 1933 roku nasiliły się również ataki terrorystyczne wobec obywateli pochodzenia żydowskiego. Biskupi niemieccy wobec nadużyć, jakich dopuszczali się sprawujący władzę w Trzeciej Rzeszy publicznie okazywali swój sprzeciw wobec niesłusznych prześladowań.
↧
W obronie Stolicy Apostolskiej - część II

III. Mit Brennender Sorge – encyklika przeciw nazizmowi ( 15 marca 1937)
Od wiosny 1933 roku prześladowania i okrucieństwa wobec mniejszości w Trzeciej Rzeszy były coraz większe. Latem 1936 roku zebrani w Fuldzie niemieccy biskupi postanowili, że poproszą Ojca Świętego o napisanie encykliki dotyczącej sytuacji Kościoła katolickiego w Niemczech. Dla wszystkich było już wówczas oczywiste, że prześladowania Kościoła w Trzeciej Rzeszy nasilają się z każdym rokiem i są prowadzone według precyzyjnego planu NSDAP, która dążyła do całkowitego zniszczenia chrześcijaństwa uważanego przez nich za „doktrynę judaistyczną, która nie jest godna tego, aby wyznawał ją wolny lud aryjski”. Poza tym, mimo nieustannych protestów nuncjusza apostolskiego i biskupów niemieckich, władze państwowe ciągle naruszały postanowienia konkordatu podpisanego 20 lipca 1933 roku. Naziści nie przejmowali się umową zawartą ze Stolicą Apostolską i kontynuowali proces likwidacji licznych stowarzyszeń katolickich, oskarżanych o działalność „antypaństwową”, kontynuowali liczne aresztowania duchownych oraz świeckich działaczy społecznych, którym zarzucano prowadzenie polityki wywrotowej. Według źródeł od zawarcia konkordatu do 1937 roku Tajna Policja Stanu aresztowała setki niemieckich duchownych, a 127 spośród nich osadzono w obozach koncentracyjnych. Specjalnie dla nich w latach 1935-1936 naziści organizowali spektakularne inscenizowane procesy w trakcie, których przedstawiano księży katolickich, jako skorumpowanych i zdemoralizowanych ludzi. Na takich procesach próbowano ośmieszyć najważniejsze osobistości Kościoła, takie jak np. biskup miśnieński Piotr Leggego, jezuita Józef Spicker oraz prałat Bonnurch. Naziści sprawujący władzę w Trzeciej Rzeszy, stosowali różne środki dyskredytowania duchowieństwa przed społeczeństwem i dążyli do rozbicia spójności Kościoła. Procesom tym towarzyszyła kampania nakłaniająca do masowych wystąpień z Kościoła katolickiego. Kolejnym ciosem dla Kościoła katolickiego w Trzeciej Rzeszy był atak nazistów na katolickie szkoły. W niektórych regionach kraju zamknięto je bez powodu mimo protestów rodziców i uczniów. Zakonnikom i zakonnicom zakazano uczenia w szkołach państwowych.
Sytuacja chrześcijan w Niemczech wymagała zdecydowanej interwencji Watykanu, do której doszło 15 marca 1937 roku, to właśnie wtedy papież Pius XI ogłosił encyklikę Mit Brennender Sorge, w której potępił narodowy socjalizm – nazizm. Papież podkreślił w niej wyraźnie, że poglądy faszystów są błędne, a Bóg kocha każdy naród jednakową miłością. Jako głowa Stolicy Apostolskiej skierował do nazistów następujące słowa: „Kto hołdując panteistycznej mglistości, utożsamia Boga ze światem, kto z Boga czyni coś ziemskiego i ze świata coś boskiego, nie należy do wierzących w Boga. Kto, idąc niby za wierzeniami starogermańsko - przedchrześcijańskimi, na miejsce Boga wstawia groźne nieosobowe fatum, ten przeczy mądrości Bożej i Opatrzności, która "dosięga mocą od końca aż do końca i urządza wszystko łagodnością"(Mdr 1,3) i wszystko prowadzi ku dobremu. Taki człowiek nie może sobie rościć prawa, by go zaliczono do wierzących w Boga.” W dalszej części Pius XI obala pogląd nazistów jakoby istniał narodowy Bóg, który kocha tylko rasę aryjską: „Tylko płytkie umysły mogą popaść w ten błąd, by mówić o Bogu narodowym, o religii narodowej, tylko oni mogą podjąć daremną próbę, by w granicach jednego tylko narodu, w ciasnocie krwi jednej rasy zamknąć Boga, Stwórcę wszechświata, Króla i Prawodawcę wszystkich narodów, wobec którego wielkości są narody jakoby krople u wiadra (Iz 50,15)”.
Jak prędzej wspomniałem "Mit brennender Sorge" została napisana na prośbę biskupów niemieckich, którzy spotkali się w Fuldzie w 1936 roku. Była to jedyna w historii Kościoła encyklika napisana w języku niemieckim. Stanowi ona swoistą syntezę szeregu wystąpień Kościoła w jego zmaganiu z ideologią i praktyką narodowego socjalizmu - nazizmu. Encyklika nie wymienia nazwiska Hitlera ani ruchu narodowego socjalizmu, jednak nie było najmniejszej wątpliwości, o kogo w encyklice chodzi. Encyklika wywołała niezwykły oddźwięk nie tylko w Niemczech, ale również w Europie i na całym świecie. Stała się narzędziem służącym obronie przed zniewoleniem totalitarnego systemu. Oddziałała nie tylko na katolików, ale i na wyznawców wszystkich wyznań, także na niewierzących. Doświadczenia Kościoła niemieckiego w konfrontacji z nazizmem w latach trzydziestych XX wieku doprowadziły biskupów niemieckich do wniosku: narodowy socjalizm chce zasadniczo i definitywnie zniszczenia chrześcijaństwa, zwłaszcza katolicyzmu. Stąd strategicznym celem Kościoła musi być dążenie do tego, by możliwie najszersze warstwy gorąco wierzących i ofiarnych katolików jednolicie odrzuciły współdziałanie przy wrogich wierze aktach i dopominały się odważnie o prawa swego katolickiego sumienia (List Pasterski Niemieckich Biskupów z 20 sierpnia 1935 roku). Zebrani 18 sierpnia 1936 roku na konferencji przy grobie św. Bonifacego w Fuldzie biskupi niemieccy postanowili zwrócić się do Papieża o obronę zagrożonego Kościoła.
Encyklika Mit Brenneder Sorge zrobiła duże wrażenie na nazistach, którzy nie spodziewali się, że z ust papieża padną tak ostre słowa. W zakończeniu Pius XI napisał, że nie mógł dłużej milczeć i być tylko biernym obserwatorem dramatycznych wydarzeń, do jakich dochodziło w Niemczech. Oto jego słowa „Każde słowo tej encykliki odważyliśmy na wadze prawdy i miłości. Nie chcieliśmy bynajmniej przez niewłaściwe milczenie stać się współwinnymi braku uświadomienia, ani też przez zbytnią surowość współodpowiedzialnymi za zatwardziałość serc kogokolwiek z tych, którzy podlegają naszej pieczy pasterskiej i których miłujemy, chociaż obecnie chodzą po drogach błędu i od nas się oddalili. Niektórzy z nich, dostosowując się do ducha nowego otoczenia, mają dla opuszczonego domu ojcowskiego tylko słowa niewierności, niewdzięczności lub nawet naigrawania i zapominają, co porzucili. Jednak nadejdzie dzień, w którym tych synów zgubionych wskutek ich oddalenia się od Boga i pustki duchowej ogarnie lęk, w którym tęsknota doprowadzi ich "do Boga, który radował ich młodość", i do Kościoła, który ich pouczał o drodze do Ojca niebieskiego. Te godziny pragniemy przyśpieszyć Naszymi bezustannymi modlitwami”.
IV. Trzecia Rzesza i Pius XII
Pius XII był ostatnim papieżem Kościoła przedsoborowego, a wcześniej przez lata watykańskim dyplomatą i sekretarzem stanu, to właśnie do niego biskup Orsenigo wysyłał swoje listy. Jego proces beatyfikacyjny rozpoczęty w 1990 roku przez Jana Pawła II od grudnia 2007 roku jest praktycznie zamrożony. Pacelli, czyli papież Pius XII był następcą papieża Piusa XI. Jego pontyfikat przypadł na lata 1939 – 1958. Kiedy Jan Paweł II w roku 1990 rozpoczął jego proces beatyfikacyjny pojawiły się ostre głosy krytyki mówiące, że nie jest on godzien tak wielkiego wyróżnienia, ponieważ prowadził nieudolną politykę w czasie II wojny światowej. Przeciwnicy decyzji papieża Polaka oskarżają Pacellego o brak potępienia zbrodni niemieckich, o grzech zaniechania w ratowaniu Żydów, a nawet wręcz o sympatyzowanie z reżimem nazistowskim. Natomiast obrońcy Piusa XII argumentują, że działał on dyskretnie metodami dyplomatycznymi i w efekcie tych zabiegów uratował od zagłady więcej Żydów niż ktokolwiek inny. Otrzymał nawet za to podziękowania działaczy i organizacji żydowskich. Pontyfikat Piusa XII bez wątpienia budzi wielkie emocje, dla jednych jest on zdrajcą i papieżem Hitlera a dla innych świętym. Na pytanie jak było naprawdę postaram się odpowiedzieć w niniejszym rozdziale.
Aby zrozumieć postępowanie papieża Piusa XII powinniśmy odwołać się do źródeł z okresu II wojny światowej. W archiwum Sekretariatu Stanu zachowały się teczki zawierające dokumenty, które bardzo często pozwalają śledzić działalność papieża i podległych mu urzędów. Znajdziemy w nich teksty orędzi i przemówień Pacellego, jego listy do władz świeckich i kościelnych oraz odpowiedzi na nie, noty Sekretariatu Stanu, notatki służbowe, sporządzane przez podwładnych dla zwierzchników, zawierające informacje i propozycje, a ponadto zapiski prywatne, korespondencję Sekretariatu Stanu z przedstawicielami Stolicy Apostolskiej za granicą, chodzi m.in. o nuncjuszy apostolskich takich jak biskup Orsenigo, o którym pisałem w poprzednich rozdziałach, oraz noty dyplomatyczne wymieniane przez Sekretariat Stanu z ambasadorami lub ministrami akredytowanymi przy Stolicy Apostolskiej. Dokumenty te są w większości podpisane przez Sekretarza Stanu lub sekretarza I Sekcji Sekretariatu, co nie znaczy, że nie wyrażały one intencji papieża.
Analizując niniejsze dokumenty możemy rzucić nieco światła na politykę papieża podczas II wojny światowej i zarazem obalić wiele ze stawianych mu zarzutów. Wystarczy ujawnić na podstawie dokumentów działania podejmowane przez Stolicę Apostolską na rzecz ofiar wojny, a zwłaszcza na rzecz ofiar prześladowań rasowych. Do najważniejszych źródeł dotyczących tego tematu należy przede wszystkim zbiór dokumentów z Archiwum Watykańskiego zatytułowany: Actes et Documents du Saint Siege Relatifs a le Seconde Guerre Mondiale. Dzięki niemu historycy zyskali możliwość prześledzenia roli i działalności Stolicy Apostolskiej podczas wojny. Poza tym na szczególną uwagę zasługuje publikacja Giovanniego Sale, Hitler Stolica Apostolska i Żydzi. Dokumenty z tajnego archiwum watykańskiego odtajnione w 2004 roku.
Wspomniane dokumenty nie są jedynymi, które dotrwały do naszych czasów. W 2009 roku światło dzienne ujrzało 300 stron zapisków dotyczących m.in. próby ratowania społeczności żydowskiej na Węgrzech. Najpierw Pius XII odegrać miał kluczową rolę przy naciskach na regenta Miklosa Horthy'ego, by ten nie zgadzał się na deportowanie 80 tysięcy swoich obywateli wyznania mojżeszowego. Gdy Horthy stracił władzę i gdy Węgry znalazły się pod faktycznym protektoratem Niemiec, papież miał uratować 12 tysięcy Żydów zapewniając im wizy do neutralnych państw Europy i Ameryki Środkowej. Wśród nieznanych do tej pory akt jest również notatka datowana na listopad 1943 roku. Dokument ten został odnaleziony w jednym z rzymskich klasztorów położonych w pobliżu Koloseum. Jest to lista 24 osób opatrzona osobistą prośbą Pacellego. „Ojciec Święty pragnie ocalić te dzieci, wśród nich żydowskie, i nakazuje, aby tym prześladowanym ludziom okazać w klasztorze gościnność"– napisano w dokumencie z listopada 1943 roku. Miesiąc wcześniej Niemcy rozpoczęli deportację ponad 2 tysięcy rzymskich Żydów do obozów zagłady.
Obecnie wiele osób uważa, że II wojna światowa była walką demokracji z totalitaryzmem. Ale dla Piusa XII i jemu współczesnych ta wojna była przede wszystkim wojną nazizmu z komunizmem. Obawiano się, że porażka Niemiec wystawi Europę na pastwę komunizmu. Wówczas prawie nikt nie zdawał sobie sprawy z rzeczywistej potęgi USA. Taki właśnie układ sił na świecie widzieli Pius XII i niemal wszyscy mu współcześni. Pius XII, podobnie jak niemieccy patrioci, pokładał nadzieję w tym, że uda się obalić nazistów w Niemczech. Liczył na zamach stanu. I – jak się zresztą później okazało – był w kontakcie z zamachowcami z 20 lipca 1944. Nie chciał, żeby Niemcy, bastion oporu przeciw komunizmowi, upadły rozbite przez ZSRR. Naturalnie te rachuby zawiodły. I to był błąd, ale nie przewina. Błąd szlachetny, jeśli tak można powiedzieć. A zarzuty o brak oficjalnego potępienia nazizmu wynikają z tego, że przykładamy dzisiejszą miarkę do tamtych czasów, nie biorąc pod uwagę kontekstu historycznego i sposobu, w jaki wówczas ludzie rozumowali.
Bibliografia
Publikacje:
Bullock Roman, Hitler i Stalin, Bellona 1997.
Cornwell John, Papież Hitlera: Tajemnicza historia Piusa XII, Warszawa 2000.
Giovanni Sale, Hitler – Stolica Apostolska i Żydzi. Dokumenty z tajnego archiwum watykańskiego odtajnione w 2004 roku, Kraków 2007.
Kozerska Ewa, Państwo i społeczeństwo w poglądach Piusa XI, Wrocław 2005.
Krasuski Jerzy, Historia Rzeszy Niemieckiej 1871-1945 Poznań 1971.
Włodarczyk Tadeusz, Konkordaty, Warszawa 1986.
Artykuły:
Artykuł: Niepotrzebny spór o pontyfikat Piusa XII [w:]
http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,6067; 19 V 2009.
Artykuł: Zrobił dla Żydów tyle ile mógł [w:] http://www.rp.pl/artykul/9160,208142_Zrobil_dla_Zydow_tyle__ile_mogl.html
Artykuł: Pius XII a druga wojna światowa [w:] http://www.katolik.pl/index1.php?st=ksiazki&id_r=511&id=1396
Artykuł: Hitler a Papiestwo — cząstka faktów [w:] http://www.rumburak.friko.pl/ARTYKULY/religia/nazizm/hitler.php
Artykuł: Strach Piusa XII [w:] http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,5692/k,2
Artykuł: Pius XII a druga wojna światowa w świetle dokumentów [w:] http://www.opoka.org.pl/biblioteka/T/TH/THW/pius12_wojna.html
Artykuł: Hitler planował porwanie papieża Piusa XII [w:] http://www.kosciol.pl/article.php/20050115221615298
Artykuł: Papież Pius XII ratował Żydów [w:] http://www.dziennik.pl/swiat/article334217/Papiez_Pius_XII_ratowal_Zydow.html
Przeczytaj: "W obronie Stolicy Apostolskiej - część I"
Od wiosny 1933 roku prześladowania i okrucieństwa wobec mniejszości w Trzeciej Rzeszy były coraz większe. Latem 1936 roku zebrani w Fuldzie niemieccy biskupi postanowili, że poproszą Ojca Świętego o napisanie encykliki dotyczącej sytuacji Kościoła katolickiego w Niemczech. Dla wszystkich było już wówczas oczywiste, że prześladowania Kościoła w Trzeciej Rzeszy nasilają się z każdym rokiem i są prowadzone według precyzyjnego planu NSDAP, która dążyła do całkowitego zniszczenia chrześcijaństwa uważanego przez nich za „doktrynę judaistyczną, która nie jest godna tego, aby wyznawał ją wolny lud aryjski”. Poza tym, mimo nieustannych protestów nuncjusza apostolskiego i biskupów niemieckich, władze państwowe ciągle naruszały postanowienia konkordatu podpisanego 20 lipca 1933 roku. Naziści nie przejmowali się umową zawartą ze Stolicą Apostolską i kontynuowali proces likwidacji licznych stowarzyszeń katolickich, oskarżanych o działalność „antypaństwową”, kontynuowali liczne aresztowania duchownych oraz świeckich działaczy społecznych, którym zarzucano prowadzenie polityki wywrotowej. Według źródeł od zawarcia konkordatu do 1937 roku Tajna Policja Stanu aresztowała setki niemieckich duchownych, a 127 spośród nich osadzono w obozach koncentracyjnych. Specjalnie dla nich w latach 1935-1936 naziści organizowali spektakularne inscenizowane procesy w trakcie, których przedstawiano księży katolickich, jako skorumpowanych i zdemoralizowanych ludzi. Na takich procesach próbowano ośmieszyć najważniejsze osobistości Kościoła, takie jak np. biskup miśnieński Piotr Leggego, jezuita Józef Spicker oraz prałat Bonnurch. Naziści sprawujący władzę w Trzeciej Rzeszy, stosowali różne środki dyskredytowania duchowieństwa przed społeczeństwem i dążyli do rozbicia spójności Kościoła. Procesom tym towarzyszyła kampania nakłaniająca do masowych wystąpień z Kościoła katolickiego. Kolejnym ciosem dla Kościoła katolickiego w Trzeciej Rzeszy był atak nazistów na katolickie szkoły. W niektórych regionach kraju zamknięto je bez powodu mimo protestów rodziców i uczniów. Zakonnikom i zakonnicom zakazano uczenia w szkołach państwowych.
Sytuacja chrześcijan w Niemczech wymagała zdecydowanej interwencji Watykanu, do której doszło 15 marca 1937 roku, to właśnie wtedy papież Pius XI ogłosił encyklikę Mit Brennender Sorge, w której potępił narodowy socjalizm – nazizm. Papież podkreślił w niej wyraźnie, że poglądy faszystów są błędne, a Bóg kocha każdy naród jednakową miłością. Jako głowa Stolicy Apostolskiej skierował do nazistów następujące słowa: „Kto hołdując panteistycznej mglistości, utożsamia Boga ze światem, kto z Boga czyni coś ziemskiego i ze świata coś boskiego, nie należy do wierzących w Boga. Kto, idąc niby za wierzeniami starogermańsko - przedchrześcijańskimi, na miejsce Boga wstawia groźne nieosobowe fatum, ten przeczy mądrości Bożej i Opatrzności, która "dosięga mocą od końca aż do końca i urządza wszystko łagodnością"(Mdr 1,3) i wszystko prowadzi ku dobremu. Taki człowiek nie może sobie rościć prawa, by go zaliczono do wierzących w Boga.” W dalszej części Pius XI obala pogląd nazistów jakoby istniał narodowy Bóg, który kocha tylko rasę aryjską: „Tylko płytkie umysły mogą popaść w ten błąd, by mówić o Bogu narodowym, o religii narodowej, tylko oni mogą podjąć daremną próbę, by w granicach jednego tylko narodu, w ciasnocie krwi jednej rasy zamknąć Boga, Stwórcę wszechświata, Króla i Prawodawcę wszystkich narodów, wobec którego wielkości są narody jakoby krople u wiadra (Iz 50,15)”.
Jak prędzej wspomniałem "Mit brennender Sorge" została napisana na prośbę biskupów niemieckich, którzy spotkali się w Fuldzie w 1936 roku. Była to jedyna w historii Kościoła encyklika napisana w języku niemieckim. Stanowi ona swoistą syntezę szeregu wystąpień Kościoła w jego zmaganiu z ideologią i praktyką narodowego socjalizmu - nazizmu. Encyklika nie wymienia nazwiska Hitlera ani ruchu narodowego socjalizmu, jednak nie było najmniejszej wątpliwości, o kogo w encyklice chodzi. Encyklika wywołała niezwykły oddźwięk nie tylko w Niemczech, ale również w Europie i na całym świecie. Stała się narzędziem służącym obronie przed zniewoleniem totalitarnego systemu. Oddziałała nie tylko na katolików, ale i na wyznawców wszystkich wyznań, także na niewierzących. Doświadczenia Kościoła niemieckiego w konfrontacji z nazizmem w latach trzydziestych XX wieku doprowadziły biskupów niemieckich do wniosku: narodowy socjalizm chce zasadniczo i definitywnie zniszczenia chrześcijaństwa, zwłaszcza katolicyzmu. Stąd strategicznym celem Kościoła musi być dążenie do tego, by możliwie najszersze warstwy gorąco wierzących i ofiarnych katolików jednolicie odrzuciły współdziałanie przy wrogich wierze aktach i dopominały się odważnie o prawa swego katolickiego sumienia (List Pasterski Niemieckich Biskupów z 20 sierpnia 1935 roku). Zebrani 18 sierpnia 1936 roku na konferencji przy grobie św. Bonifacego w Fuldzie biskupi niemieccy postanowili zwrócić się do Papieża o obronę zagrożonego Kościoła.
Encyklika Mit Brenneder Sorge zrobiła duże wrażenie na nazistach, którzy nie spodziewali się, że z ust papieża padną tak ostre słowa. W zakończeniu Pius XI napisał, że nie mógł dłużej milczeć i być tylko biernym obserwatorem dramatycznych wydarzeń, do jakich dochodziło w Niemczech. Oto jego słowa „Każde słowo tej encykliki odważyliśmy na wadze prawdy i miłości. Nie chcieliśmy bynajmniej przez niewłaściwe milczenie stać się współwinnymi braku uświadomienia, ani też przez zbytnią surowość współodpowiedzialnymi za zatwardziałość serc kogokolwiek z tych, którzy podlegają naszej pieczy pasterskiej i których miłujemy, chociaż obecnie chodzą po drogach błędu i od nas się oddalili. Niektórzy z nich, dostosowując się do ducha nowego otoczenia, mają dla opuszczonego domu ojcowskiego tylko słowa niewierności, niewdzięczności lub nawet naigrawania i zapominają, co porzucili. Jednak nadejdzie dzień, w którym tych synów zgubionych wskutek ich oddalenia się od Boga i pustki duchowej ogarnie lęk, w którym tęsknota doprowadzi ich "do Boga, który radował ich młodość", i do Kościoła, który ich pouczał o drodze do Ojca niebieskiego. Te godziny pragniemy przyśpieszyć Naszymi bezustannymi modlitwami”.
IV. Trzecia Rzesza i Pius XII
Pius XII był ostatnim papieżem Kościoła przedsoborowego, a wcześniej przez lata watykańskim dyplomatą i sekretarzem stanu, to właśnie do niego biskup Orsenigo wysyłał swoje listy. Jego proces beatyfikacyjny rozpoczęty w 1990 roku przez Jana Pawła II od grudnia 2007 roku jest praktycznie zamrożony. Pacelli, czyli papież Pius XII był następcą papieża Piusa XI. Jego pontyfikat przypadł na lata 1939 – 1958. Kiedy Jan Paweł II w roku 1990 rozpoczął jego proces beatyfikacyjny pojawiły się ostre głosy krytyki mówiące, że nie jest on godzien tak wielkiego wyróżnienia, ponieważ prowadził nieudolną politykę w czasie II wojny światowej. Przeciwnicy decyzji papieża Polaka oskarżają Pacellego o brak potępienia zbrodni niemieckich, o grzech zaniechania w ratowaniu Żydów, a nawet wręcz o sympatyzowanie z reżimem nazistowskim. Natomiast obrońcy Piusa XII argumentują, że działał on dyskretnie metodami dyplomatycznymi i w efekcie tych zabiegów uratował od zagłady więcej Żydów niż ktokolwiek inny. Otrzymał nawet za to podziękowania działaczy i organizacji żydowskich. Pontyfikat Piusa XII bez wątpienia budzi wielkie emocje, dla jednych jest on zdrajcą i papieżem Hitlera a dla innych świętym. Na pytanie jak było naprawdę postaram się odpowiedzieć w niniejszym rozdziale.
Aby zrozumieć postępowanie papieża Piusa XII powinniśmy odwołać się do źródeł z okresu II wojny światowej. W archiwum Sekretariatu Stanu zachowały się teczki zawierające dokumenty, które bardzo często pozwalają śledzić działalność papieża i podległych mu urzędów. Znajdziemy w nich teksty orędzi i przemówień Pacellego, jego listy do władz świeckich i kościelnych oraz odpowiedzi na nie, noty Sekretariatu Stanu, notatki służbowe, sporządzane przez podwładnych dla zwierzchników, zawierające informacje i propozycje, a ponadto zapiski prywatne, korespondencję Sekretariatu Stanu z przedstawicielami Stolicy Apostolskiej za granicą, chodzi m.in. o nuncjuszy apostolskich takich jak biskup Orsenigo, o którym pisałem w poprzednich rozdziałach, oraz noty dyplomatyczne wymieniane przez Sekretariat Stanu z ambasadorami lub ministrami akredytowanymi przy Stolicy Apostolskiej. Dokumenty te są w większości podpisane przez Sekretarza Stanu lub sekretarza I Sekcji Sekretariatu, co nie znaczy, że nie wyrażały one intencji papieża.
Analizując niniejsze dokumenty możemy rzucić nieco światła na politykę papieża podczas II wojny światowej i zarazem obalić wiele ze stawianych mu zarzutów. Wystarczy ujawnić na podstawie dokumentów działania podejmowane przez Stolicę Apostolską na rzecz ofiar wojny, a zwłaszcza na rzecz ofiar prześladowań rasowych. Do najważniejszych źródeł dotyczących tego tematu należy przede wszystkim zbiór dokumentów z Archiwum Watykańskiego zatytułowany: Actes et Documents du Saint Siege Relatifs a le Seconde Guerre Mondiale. Dzięki niemu historycy zyskali możliwość prześledzenia roli i działalności Stolicy Apostolskiej podczas wojny. Poza tym na szczególną uwagę zasługuje publikacja Giovanniego Sale, Hitler Stolica Apostolska i Żydzi. Dokumenty z tajnego archiwum watykańskiego odtajnione w 2004 roku.
Wspomniane dokumenty nie są jedynymi, które dotrwały do naszych czasów. W 2009 roku światło dzienne ujrzało 300 stron zapisków dotyczących m.in. próby ratowania społeczności żydowskiej na Węgrzech. Najpierw Pius XII odegrać miał kluczową rolę przy naciskach na regenta Miklosa Horthy'ego, by ten nie zgadzał się na deportowanie 80 tysięcy swoich obywateli wyznania mojżeszowego. Gdy Horthy stracił władzę i gdy Węgry znalazły się pod faktycznym protektoratem Niemiec, papież miał uratować 12 tysięcy Żydów zapewniając im wizy do neutralnych państw Europy i Ameryki Środkowej. Wśród nieznanych do tej pory akt jest również notatka datowana na listopad 1943 roku. Dokument ten został odnaleziony w jednym z rzymskich klasztorów położonych w pobliżu Koloseum. Jest to lista 24 osób opatrzona osobistą prośbą Pacellego. „Ojciec Święty pragnie ocalić te dzieci, wśród nich żydowskie, i nakazuje, aby tym prześladowanym ludziom okazać w klasztorze gościnność"– napisano w dokumencie z listopada 1943 roku. Miesiąc wcześniej Niemcy rozpoczęli deportację ponad 2 tysięcy rzymskich Żydów do obozów zagłady.
Obecnie wiele osób uważa, że II wojna światowa była walką demokracji z totalitaryzmem. Ale dla Piusa XII i jemu współczesnych ta wojna była przede wszystkim wojną nazizmu z komunizmem. Obawiano się, że porażka Niemiec wystawi Europę na pastwę komunizmu. Wówczas prawie nikt nie zdawał sobie sprawy z rzeczywistej potęgi USA. Taki właśnie układ sił na świecie widzieli Pius XII i niemal wszyscy mu współcześni. Pius XII, podobnie jak niemieccy patrioci, pokładał nadzieję w tym, że uda się obalić nazistów w Niemczech. Liczył na zamach stanu. I – jak się zresztą później okazało – był w kontakcie z zamachowcami z 20 lipca 1944. Nie chciał, żeby Niemcy, bastion oporu przeciw komunizmowi, upadły rozbite przez ZSRR. Naturalnie te rachuby zawiodły. I to był błąd, ale nie przewina. Błąd szlachetny, jeśli tak można powiedzieć. A zarzuty o brak oficjalnego potępienia nazizmu wynikają z tego, że przykładamy dzisiejszą miarkę do tamtych czasów, nie biorąc pod uwagę kontekstu historycznego i sposobu, w jaki wówczas ludzie rozumowali.
Bibliografia
Publikacje:
Bullock Roman, Hitler i Stalin, Bellona 1997.
Cornwell John, Papież Hitlera: Tajemnicza historia Piusa XII, Warszawa 2000.
Giovanni Sale, Hitler – Stolica Apostolska i Żydzi. Dokumenty z tajnego archiwum watykańskiego odtajnione w 2004 roku, Kraków 2007.
Kozerska Ewa, Państwo i społeczeństwo w poglądach Piusa XI, Wrocław 2005.
Krasuski Jerzy, Historia Rzeszy Niemieckiej 1871-1945 Poznań 1971.
Włodarczyk Tadeusz, Konkordaty, Warszawa 1986.
Artykuły:
Artykuł: Niepotrzebny spór o pontyfikat Piusa XII [w:]
http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,6067; 19 V 2009.
Artykuł: Zrobił dla Żydów tyle ile mógł [w:] http://www.rp.pl/artykul/9160,208142_Zrobil_dla_Zydow_tyle__ile_mogl.html
Artykuł: Pius XII a druga wojna światowa [w:] http://www.katolik.pl/index1.php?st=ksiazki&id_r=511&id=1396
Artykuł: Hitler a Papiestwo — cząstka faktów [w:] http://www.rumburak.friko.pl/ARTYKULY/religia/nazizm/hitler.php
Artykuł: Strach Piusa XII [w:] http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,5692/k,2
Artykuł: Pius XII a druga wojna światowa w świetle dokumentów [w:] http://www.opoka.org.pl/biblioteka/T/TH/THW/pius12_wojna.html
Artykuł: Hitler planował porwanie papieża Piusa XII [w:] http://www.kosciol.pl/article.php/20050115221615298
Artykuł: Papież Pius XII ratował Żydów [w:] http://www.dziennik.pl/swiat/article334217/Papiez_Pius_XII_ratowal_Zydow.html
Przeczytaj: "W obronie Stolicy Apostolskiej - część I"
↧
↧
Firma FLORA z Nowego Miasta Lubawskiego montuje drzwi. Zobacz dzieło fachowców za dychę
Ludzie trzymajcie się od tej firmy jak najdalej. Przyjechał ich niby fachowiec Kamil Dz. zamontował drzwi na zbyt małych zawiasach, a do łazienki źle wymierzył. Finał usług tej firmy jest taki, że w moim mieszkaniu drzwi do sypialni i salonu się nie zamykają, a w łazience mam nad drzwiami dziurę ponieważ wstawili za krótkie drzwi. Składałem kilka razy reklamację, dzwoniłem i nic, firma wzięła pieniądze i udaje, że wszystko jest ok.
Zobaczcie jak mi drzwi zamontowali:
![]() |
Drzwi w salonie. |
![]() |
Drzwi w sypialni. |
Uchowaj nas Boże przed takimi "fachowcami". Firma FLORA Nowe Miasto Lubawskie przy rondzie.
↧
Nowy Dwór Bratiański mała wieś z ciekawą historią
Historia tej wsi jest naprawdę ciekawa. Niby mała miejscowość z Ziemi Lubawskiej, a w jej granicach znajduje się grodzisko zwane "Pikową Górą", która pojawiła się nawet w mojej powieści Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów. Według legendy dawno temu, pewnie w XIII w. albo jeszcze wcześniej, pojawiła się armia, która rozpoczęła oblężenie grodu. Zbrojni z Pikowej Góry bronili się dzielnie. Podobno oblężenie skończyło się dopiero jak w okolicznym jeziorku zabrakło wody. Konie i zbrojni z armii oblężniczej zaczęli padać wówczas z powodu pragnienia. Załoga broniąca grodu miała jeszcze zapasy wody ze studni, dlatego mogła się dalej bronić i ostrzeliwać z łuków wroga. W końcu wróg zaniechał oblężenia i się wycofał. Czy załoga grodu była pogańska, a wojowie oblegający gród byli wówczas chrześcijanami z Mazowsza? Tego nie wiemy, ale legenda o bitwie istnieje, a każdy wie, że każda legenda ma swoje ziarenko prawdy...
Najstarsze wzmianki dotyczące wsi sięgają epoki średniowiecznej, a dokładnie roku 1402. Nowy Dwór Bratiański znajdował się wówczas w granicach państwa krzyżackiego, a dokładniej wójtostwa bratiańskiego. Wieś nosiła wtedy niemiecką nazwę Neuhof. Po wojnie 13-letniej toczonej w latach 1454-1466 wraz z innymi wsiami na Ziemi Lubawskiej Nowy Dwór Bratiański włączono w granice Polski (Prus Królewskich).
W latach 1938-1954 w powiecie lubawskim istniała gmina wiejska Nowy Dwór Bratiański. W okresie międzywojennym siedziba władz gminy znajdowała się w opisywanej wsi, a po II wojnie światowej w Gryźlinach. Gminę Nowy Dwór Bratiański utworzono 1 kwietnia 1938 r. w powiecie lubawskim w województwie pomorskim. Dnia 12 marca 1948 r. zmieniono nazwę powiatu lubawskiegona nowomiejski. Według stanu z dnia 1 lipca 1952 roku gmina Nowy Dwór Bratiański składała się z 8 gromad: Bagno, Chrośle, Gryźliny, Jamielnik, Lekarty, Nowy Dwór Bratiański, Radomno i Skarlin.
NowyDwór Bratiański, który od drugiej połowy XV w. znajdował się w granicach Polski był wsią lemańską. Wsie tego typu nadawano szlachcicowi, a dawniej w średniowieczu rycerzowi w posiadanie na zasadzie lenna. Właściciel takiej miejscowości był zobowiązany do pełnienia służby zbrojnej w zamian za nadane dobra ziemskie. W połowie XVIII w. właścicielem Nowego Dworu Bratiańskiego był niejaki Przanowski oraz jego żona Dorota z Krauzów. Dnia 27 listopada 1752 r. król August III Sas podarował dwie włóki Przanowskiemu, który w zamian musiał świadczyć służbę wojskową i dostarczać drewno do starostwa bratiańskiego. Przanowski mógł na własne potrzeby pędzić gorzałkę, łowić ryby i rąbać drewno.
Wiemy, że w okresie międzywojennym znajdował się we wsi wiekowy dokument (przywilej lemaństwa) wydany 27 listopada 1752 r. przez Augusta III Sasa, przedostatniego króla Polski w latach 1733-1763. Treść tegoż dokumentu była bardzo ciekawa:
„August III z Bożej łaski król Polski, W. Ks. Litewski etc. Oznajmujemy niniejszym listem Naszym, aby z tego Lemaństwa służba wojenna Nam i Rzeczypospolitej nie upadała, umyśliliśmy tegoż Szlachetnego Przanowskiego y Dorotę z Krauzów Małżonkę jego wraz z Sukcessorami ich oboi płci przy tymże Lemaństwie we wsi Nowydwór nazwanej zachować y zatrzymać, iakoż niniejszym Listem Przywilejem (sic) Naszym zachowujemy y zatrzymujemy, Mocą którego Listu Przywileju Naszego ciż Szlachetni Przanowscy Małżonkowie wraz z Sukcessorami Swemi przerzeczone Lemaństwo we wsi Nowydwór dwie włóki chełmińskiej miary w sobie mające ze wszystkiemi Budynkami, Polami, Rolami, Ogrodami, Łąkami, Zaroślami, Krzakami, Sadzawkami, z wszelkiemi pożytkami y przynależytościami z dawna y teraz do tegoż Lemaństwa należącemi, tudziesz z wolnym w Lasach i Borach Starostwa Bratyańskiego na opał y Budynek do tegoż Lemaństwa potrzebny drzewa y chrustu na ogrodzenie bez żadney dani y płacy rąbaniem, z wolnym we Młynach Starościńskich na domową potrzebę różnego zboża mełciem, z wolnym Piwa y Gorzałki na swoię potrzebę domową robieniem, chowaniem owiec y różnego Inwentarza, z Łowieniem Ryb w Jeziorku wsi Nowydwór będącym, y w rzekach Starostwa Bratyańskiego na domowę potrzebę y ze wszystkiemi innemi wolnościami, gdyż pomieniony Leman służbę wojenną odprawować powinien, przerzeczone Lemaństwo trzymać, dzierżeć i Onego spokojnie zażywać będą. Tak jednak aby z tego Lemaństwa co rok po złotych Trzydzieści Pruskich na Regiment łanowy dwiema Ratami płacili i oddawali, do żadney innej robocizny, kontrybucyi ani podwód, ciężarów, stanowisk, Przechodów i noclegów żołnierskich należeć ani do Gromady przykładać się nie maią, ani powinni będą. Obiecujemy zaś po Nas y Nayiaśnieyszych Sukcessorach Następcach Naszych, iż tych Szlachetnych Adama Przanowskiego y Dorotę Małżonków y ich Sukcessorów oboiey płci od pomienionego Lemaństwa we wsi Nowydwór nazwaney, nie oddalemy ani mocy nikomu oddalenia onych nie damy, ale y ich wcale y nienaruszone przy tymże Lemaństwie dwóch włók zachowamy, co y Nayiaśnieysi Następcy Nasi Królowie Polscy uczynią, Prawa Nasze Królewskie Rzptey y Kościoła Rzymskiego Katolickiego w całości zachowując. Dan w Warszawie dnia XXVII miesiąca Listopada Roku Pańskiego MDCCLII”.
Nowy Dwór Bratiański na google-map: Kliknij
Autor: Tomasz Chełkowski
Kontakt:
ziemialubawska@protonmail.com
Wszelkie prawa zastrzeżone!
Jeśli chcesz skorzystać z moich materiałów najpierw zapytaj mnie o zgodę ;)
↧
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 13. NOWE PRZYGODY)
[ Powyższa mapa stworzona na potrzeby powieści jest bardzo podobna do tej z końca rozdziału 12, dlatego nie mam zamiaru powielać historycznych informacji, które umieściłem w kwadratowych nawiasach w poprzednich rozdziałach. Jestem wam jednak winny kilka słów wyjaśnień, które pomogą zrozumieć problemowe kwestie. Po pierwsze w poprzednim rozdziale fabuła powieści mocno przyspieszyła, skoczyła na chwilę do roku 1225 i wielkiej uczty, na której Konrad mazowiecki podjął decyzję o poproszeniu o pomoc Krzyżaków. Potem akcja toczyła się już w roku 1227. Zrobiłem tak, ponieważ nie dysponujemy zbyt wieloma informacjami historycznymi z tego okresu. Z historycznego punktu widzenia dopiero w latach 30-tych XIII wieku coś znowu zacznie się dziać. Zwróćcie uwagą na lewą stronę powyższej mapy. W lewym dolnym roku znajduje się biała tarcza z czarnym krzyżem, która symbolizuje Zakon krzyżacki.
Warto wiedzieć, że dopiero w 1228 r. na Mazowsze przybyli dwaj Krzyżacy Filip von Halle i Henryk Böhme oraz rycerz nie należący do Zakonu o imieniu Konrad. Ciekawe jest to, że realne działania zbrojne Zakon krzyżacki rozpoczął dopiero ok roku 1230. Najpierw (zgodnie z legendą) siedmiu rycerzy Zakonu osiedliło się w Nieszawie – po lewej stronie Drwęcy. Na powyższej mapie pokazałem kierunek ich początkowej ekspansji (wszystko zaczyna się przy białej tarczy z czarnym krzyżem w lewym dolnym rogu mapy).
W 1230 r. Krzyżacy musieli odbić z rąk pogan Ziemię Chełmińską, co oznacza, że chrześcijanie zostali z niej wyparci w poprzednich latach (1223-1230). Ziemia Lubawska też zapewne upadła, a biskup Chrystian musiał schronić się w Płocku lub Zantyrze.
Tak więc mamy krucjatę z 1223 r. którą wplotłem do fabuły powieści i potem jest okres upadku chrześcijaństwa na Ziemi Chełmińskiej i Ziemi Lubawskiej. Dopiero w 1230 r. chrześcijanie, a precyzyjniej Krzyżacy podejmują realne i skuteczne działania zbrojne. Najpierw z Nieszawy przeprawiają się przez Wisłę, zajmują pogański gród i nadają mu nazwę Toruń oraz prawa miejskie. To samo robią z Chełmnem, które odbijają z rąk pogan nadają prawa miejskie i budują silne fortyfikacje (tak jak pokazałem na mapce i opisałem w kwadratowych nawiasach w poprzednim rozdziale).
Musicie mieć to wszystko na uwadze czytając moją powieść. I nie zapominajcie, że lubię wplatać do fabuły elementy fantastyczne i magiczne w istnienie, których wierzyli zarówno Słowianie jak i Prusowie. ]
Rok 1227. Gdzieś na terenie Nadrowii.
(Kontynuacja fabuły przerwanej w poprzednim rozdziale)
Divan siedział pod drzewem i zapisywał swoje wspomnienia w dzienniku. Witra stał niedaleko i skubał trawę machając ogonem. To był chłodny wrześniowy dzień. Lenistwo pochłonęło go zupełnie, a słowa zapisywane w dzienniku skłoniły do rozmyślania nad przeszłością.
- To niesamowite jak szybko płynie czas, kiedy nie ma jej blisko mnie. Pamiętam jak dziś ten wyjątkowy dzień sprzed pięciu lat. To było lato 1222 r. to właśnie wówczas po zdobyciu Pikowej Góry poznałem Mojmirę. Nasze relacje były różne, najpierw była moją niewolnicą, z czasem stała się jednak najważniejszą dla mnie osobą. Straciłem ją rok po naszym poznaniu, to był 17 lipca 1223 r. Została wówczas podstępem uprowadzona przez ludzi Wielkiego Kapłana Kriwe. W tym samym dniu zaatakowano Lubawę. Od tamtego dnia minęły cztery lata… Cholera cztery przeklęte lata od ataku na Lubawę, cztery cholerne lata od dnia, w którym ją straciłem! – Myśli wręcz buzowały w jego głowie.
Najbardziej bolała go bezsilność, fakt, że w ciągu czterech lat nie udało mu się odszukać siedziby Kriwe. Pamiętał ostrzeżenia starej kapłanki, która tłumaczyła mu, że Romowe jest chronione przez silną magię.
Były kasztelan nagle odłożył pióro zaniepokojony odgłosami pękających gałęzi. Chwycił za rękojeść swego miecza, którym dwa dni temu zabił kilku Prusów z plemienia Natangów i ruszył między drzewa. Instynkt podpowiadał mu, że ktoś się zbliża i na pewno nie jest to zwierzę. Było ich trzech, a raczej troje, dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Rozdzielili się, co było ich pierwszym błędem. Divan schował miecz z powrotem do pochwy i wyjął sztylet przywiązany do pasa pod płaszczem. Najpierw zaczaił się za mężczyzną z toporem, miał może ze trzydzieści lat, był więc jego rówieśnikiem. Postanowił, że nie będzie ich zabijał. Pierwszego z mężczyzn podszedł od tyłu i bez problemu ogłuszył uderzając w tył głowy rękojeścią sztyletu. Później bez problemu pozbawił przytomności kolejnego z napastników, który miał jakieś czterdzieści lat i długą czarną brodę. Pozostała mu już tylko dziewczyna. Znalazł ją w miejscu, w którym jeszcze chwilę temu leżał i spisywał swoje wspomnienia w dzienniku. Postanowił przez chwilę obserwować ją z ukrycia. Zauważył, że dziewczyna tak jak Mojmira ma długie czarne włosy, nawet jest w podobnym wieku.
- Minęły cztery lata, więc Mojmira ma teraz dwadzieścia pięć lat. – Pomyślał ze smutkiem.
Szybko uświadomił sobie, że dziewczyna jest nieszkodliwa i raczej mało rozgarnięta. Zamiast trzymać gardę i szukać swojej ofiary podeszła do Witry i zaczęła przeszukiwać torbę przyczepioną do siodła. Witra się nie spłoszył, co oznaczało, że nie wyczuł od niej żadnego zagrożenia. Divan wiedział, że jego koń nigdy nie daje się dotykać złym ludziom.
- Ma na imię Witra, dziwię się, że dał ci się pogłaskać. – Powiedział wychodząc z krzaków kilka metrów za plecami dziewczyny.
Nieznajoma odwróciła się błyskawicznie wyjmując z pochwy swój miecz.
- Nie jestem tu sama, lepiej się poddaj - powiedziała robiąc groźną minę.
W jej oczach nie dostrzegł nienawiści, co tylko spotęgowało jego ciekawość.
- Kim oni są i dlaczego na mnie polują? – Pomyślał.
- Tak jak powiedzieli nam rolnicy w jednym z lauksów. Poszedłeś na południe, w poszukiwaniu jakiegoś nieistniejącego pogańskiego kapłana.
- Pogańskiego, powiadasz? Skoro Kriwe jest dla ciebie poganinem to oznacza, że ty jesteś chrześcijanką? – Zapytał z ciekawością.
- Takich jak ja nie interesuje żadna religia. Pracujemy dla tego, kto zapłaci więcej. – Wykrzyczała atakując go mieczem.
Divan z łatwością uchylił się przed jej ciosem, miecz i sztylet cały czas miał schowane w pochwach przy pasie.
- Włosy i waleczność są podobne, ale kolor oczu ma inny. – Pomyślał z uśmiechem nie spuszczając z oczu atakującej go dziewczyny.
- Jesteś poszukiwany żywy lub martwy. Nagroda za twoją głowę na liście gończym jest ogromna. Już nie będę musiała żyć w biedzie! – Słowa, które wykrzyczała bardzo go zaskoczyły. Postanowił, że szybko zakończy potyczkę. Dziewczyna nie miała wprawy w posługiwaniu się mieczem. Dlatego kiedy nieporadnie szykowała się do zadania kolejnego ciosu Divan błyskawicznie dobył swój miecz z wygrawerowanym na rękojeści jednorożcem i wytrącił broń z ręki dziewczyny. Stała osłupiała i przerażona, strasznie się trzęsła. Divan również stał z wyciągniętą ręką, w której trzymał miecz z ostrzem przyłożonym do szyi dziewczyny.
- Nie licz na pomoc. Tamci dwaj leżą w krzakach. – Kiedy wypowiedział te słowa dziewczyna zbladła jeszcze bardziej, z trudem powstrzymywała łzy.
- Proszę zabij mnie szybko - powiedziała.
- Wspominałaś o liście gończym, o co ci dokładnie chodziło?
Dziewczyna zrobiła zdziwioną minę.
- Listy gończe z twoim wizerunkiem wiszą we wszystkich nadmorskich osadach i lauksach w Sambii i w Nadrowii. Wyznaczono nagrodę za twoją głowę w denarach, ogromną nagrodę. Nie udawaj, że o tym nie wiesz. – Powiedziała patrząc mu prosto w oczy. Divan zauważył, że jest gotowa na śmierć, dlatego bardzo go rozbawiła jej zdziwiona mina, kiedy schował miecz do pochwy.
- Masz przy sobie jeden z tych listów gończych? – Zapytał spokojnym głosem, z lekkim uśmiechem.
- Mam jeden w wewnętrznej kieszeni kaftana. – Odpowiedziała po chwili ze zdziwioną miną.
Kiedy Divan szedł w jej stronę czuł, że dziewczyna czegoś spróbuje, dlatego nie zdziwił się kiedy z wewnętrznej kieszeni zamiast listu gończego wyjęła sztylet, którym go zaatakowała. Była młoda, ładna i do tego tak bardzo podobna do Mojmiry, że nie chciał zrobić jej krzywdy. Ograniczył się do wykręcenia dziewczynie nadgarstka sprawiając tym samym, że wypuściła sztylet z ręki. Następnie gwizdnął w stronę konia. Witra podszedł natychmiast do swojego pana. Divan wyciągnął z torby powieszonej przy siodle sznurek, którym związał jej ręce za plecami oraz nogi tak żeby już nie była w stanie wywinąć mu żadnego numeru. Następnie przyciągnął w to samo miejsce dwóch jej nieprzytomnych towarzyszy. Każdego z nich związał tak samo jak ją. Obszukał dokładnie całą trójkę zabierając im całą broń. Okazało się, że dziewczyna mówiła prawdę, faktycznie miała w kieszeni kaftana złożony list gończy z narysowanym wizerunkiem Divana. Były kasztelan nie mógł się nadziwić jak bardzo rysunek jest podobny do jego wyglądu. Rysowanie tak dużej ilości listów gończych z jego podobizną i rozwieszanie ich w różnych karczmach i na tablicach z ogłoszeniami musiało być czasochłonne. Na pewno stała za tym więcej niż jedna osoba.
- Faktycznie wysoka nagroda – stwierdził zerkając na siedzącą na ziemi związaną dziewczynę – nawet jak byście to podzielili na trzy osoby to by wam starczyło na długo, bardzo długo…
- Jest tu też napisane, że nagrodę dostanie ten, kto przyprowadzi mnie żywego z mieczem albo przyniesie moją głowę razem z moim mieczem do Świętego Gaju Rethow lub Cathow. Wiem, że oba gaje znajdują się tu w Nadrowii, to jedne z większych pogańskich miejsc kultu. – Powiedział.
- Dziewczyno, czy coś cię łączy z tymi dwoma? – Skinął głową na dwóch nieprzytomnych mężczyzn.
- Nie znam ich za dobrze. Spotkaliśmy się w jednej z karczm i postanowiliśmy, że połączymy siły w schwytaniu ciebie – Odrzekła zrezygnowanym głosem.
- Po co zadajesz mi tyle pytań skoro masz zamiar mnie zabić? – Dodała po chwili.
- Nie mam zamiaru nikogo wysyłać na tamten świat, te dwa głąby za klika godzin powinny się ocknąć, związałem ich słabo, jak szczęście im dopisze to w tym czasie żadne zwierzęta ich nie rozszarpią. Ty natomiast pojedziesz ze mną do Świętego Gaju Rethow i odbierzesz nagrodę za to, że schwytałaś mnie żywego.
Diwan rozwiązał nogi zdziwionej, nic nie rozumiejącej dziewczynie i ze skrępowanymi za plecami rękoma wsadził ją na grzbiet konia. Potem usiadł za nią i chwycił wodze obejmując dziewczynę rękoma. Następnie włożył nogi w strzemiona i ruszył w stronę Świętego Gaju.
Do tej pory nie zdawał sobie sprawy, że rozesłano za nim listy gończe. Jednego był pewny, że za tym wszystkim stoi Kriwe, tajemniczy przywódca pogańskich wajdelotów.
- Dziewczyno jak masz na imię?
- Jestem Żywia – odrzekła niepewnym i jeszcze wciąż wystraszonym głosem. Divan zauważył, że przynajmniej przestała się trząść ze strachu.
- Żywia, to imię, które pochodzi od Żywiisłowiańskiej bogini życia. – Powiedział jej szeptem do ucha obserwując z rozbawieniem jej reakcję.
- Pomyśleć, że ja ochrzczony Prus trafiłem na kogoś z takim imieniem – pomyślał – przypominając sobie słowa starej kapłanki o tym, że wszystko co dzieje się dookoła Mojmiry i Skarbmiry jest grą bogów. Może to, że dziś został zaatakowany i trafił na nowy trop też zostało zaplanowane przez pogańskich bogów? Jeśli tak jest to, czy bóg chrześcijan w imię którego zostałem ochrzczony też ma zamiar jakoś się wmieszać w tę grę? W tej samej chwili poczuł jakby dostąpił olśnienia, uświadomił sobie, że Chrystus od początku jest po jego stronie, a dowodem na to jest miecz z tajemniczymi zdobieniami i wygrawerowanym jednorożcem, który otrzymał w 1216 roku w Rzymie od ojca Tomasza. Miecz przepełniony mocą, dzięki któremu pięć lat temu na targu niewolników ocalił małą Skarbmirę. Dlatego na listach gończych jest napisane, że nagrodę otrzyma ten, kto przyprowadzi go żywego z mieczem albo przyniesie jego głowę razem z mieczem do Świętego Gaju Rethow lub Cathow.
- Więc Wielkiemu Kapłanowi Kriwe zależy nie tylko na mojej śmierci. On pragnie zdobyć miecz z jednorożcem. – Uświadomiwszy sobie ten fakt dostał gęsiej skórki.
W tym samym czasie w Płocku:
Liczący już czterdzieści wiosen rycerz Ścibor pił kolejne piwo w jednej z płockich karczm i rozmyślał o przeszłości. Wszystko zapowiadało się tak pięknie został kasztelanem na Ziemi Lubawskiej, zdobył uznanie biskupa Chrystiana i księcia Surwabuno, zaprzyjaźnił się z Divanem. Wszystko zmieniło się po feralnej nocy z 17 na 18 lipca cztery lata temu, czyli w roku 1223. Owszem dzięki czujności jego giermka, Izbora udało mu się odeprzeć buntowników z Lobnic, ba nawet biskup Chrystian zdążył powrócić z armią krzyżowców i ocalić Lubawę, a potem zgładzić buntowników. Sukces był jednak połowiczny. W kolejnych miesiącach ataki pogańskich Pomezan, Pogezan i innych pruskich plemion były tak częste, że chrześcijanie zostali wyparci z Ziemi Chełmińskiej i Ziemi Lubawskiej. Ledwo co udało się ocalić Cudowną Figurkę Matki Boskiej Lipskiej, która teraz stała w płockiej katedrze.
- Wszystko przepadło, chłopi z mojej kasztelanii zostali pomordowani, a ci, którzy zdołali uciec rozbiegli się po świecie.
- Mistrzu robiłeś, co mogłeś, Peile i Lickte udało ci się uratować, nawet znalazłeś dla nich pracę w Płocku. Ja ocalałem, tak samo Drogis i Skarbmira… - Izbor dolewał rycerzowi piwo i pocieszał go jak tylko potrafił.
- Boli mnie tylko los księżniczki Lulki, jej matka Iws zginęła podczas oblężenia grodu cztery lata temu. Losy księcia Surwabuno są nieznane. Czy wysyłanie jej do klasztoru było konieczne? – Izbor nie mógł się pogodzić z tym, że małą księżniczkę dwa dni temu musieli pożegnać, możliwe, że na zawsze.
Klasztory żeńskie są rzadkością w księstwach piastowskich, znalazłem jednak taki na Śląsku. Klasztor cysterek w Trzebnicy, tam mała Lulki będzie bezpieczna i zdobędzie odpowiednie wykształcenie. Ciężko było ją umieścić za murami klasztoru, musiałem pociągnąć za wiele sznurków, ale dzięki Bogu się udało. Książę Henryk zwany brodatym ufundował ten klasztor na swoich ziemiach, aby zostały mu odpuszczone wszystkie grzechy, dlatego nawet on, prawdopodobnie żaden z Piastów nie ośmieli się zamordować księżniczki Lulki w klasztornych murach.
- Mieliby ją zamordować, bo nie uznają jej jako księżniczki? – Zapytał Izbor.
- Zamachy organizowane między dworami to coś normalnego mój giermku – Ścibor roześmiał się, popił łyk piwa i mówił dalej – ziemie pogańskich Prusów są łakomym kąskiem dla wielu wpływowych osób. Biskup Chrystian, Konrad Mazowiecki, Henryk brodaty, Świętopełk II Wielki będący namiestnikiem Pomorza Gdańskiego, a nawet Ryga albo niektóre miasta niemieckie, te wszystkie siły pragną zdobyć władzę nad ziemiami zajmowanymi przez pogańskie plemiona Prusów. No i są jeszcze zupełnie nowi gracze na szachownicy. – Ścibor znowu zaczął pić z kufla złocisty trunek zerkając na swego giermka.
- Masz na myśli Krzyżaków, zakon sprowadzony przez księcia Mazowsza z Ziemi Świętej. – Powiedział Izbor, dumny z tego, że z informacjami jest na bieżąco.
- Jesteś bystry mój giermku, tak Krzyżacy są kolejną siłą, która będzie chciała opanować ziemie pogan. No i małą Lulki niestety te wszystkie siły traktują, jako wroga, który w przyszłości może stanąć im na drodze. Dlatego cały czas ją ochraniałem i starałem się umieścić w bezpiecznym miejscu. Dałem zresztą do zrozumienia wielu wpływowym ludziom, że jeśli jej włos z głowy spadnie to poświęcę resztę życia na znalezienie i zabicie zarówno tego, kto zabił, jak i tego, kto kazał ją zabić.
- No ale Zakon krzyżacki jest powołany tylko do walki z poganami. Mistrzu nie rozumiem.
- Nie tylko ty mój giermku tego nie pojmujesz. Książę Konrad mazowiecki też tego nie rozumie, on myśli, że wykorzysta Krzyżaków do pokonania pogan i potem wszystkie pogańskie ziemie będą tylko jego. Ten głupiec naiwnie wierzy, że Krzyżacy będą go słuchać i ochraniać tak samo jak Bracia dobrzyńscy [Pruscy Rycerze Chrystusowi] służą biskupowi Chrystianowi. Zobaczysz Izborze najbliższe lata będą bardzo ciekawe, mam już czterdzieści lat, ale chciałbym żyć jeszcze długo żeby zobaczyć to, co ten Zakon zacznie tu wyrabiać.
Było już późno, Izbor wypił kilka piw, ale to i tak było nic w porównaniu do ilości kufli opróżnionych przez jego mistrza. Mieli tej nocy wynajęte dwa pokoje, obok siebie na pierwszym piętrze karczmy. Giermek pomógł pijanemu mistrzowi wejść po schodach, a potem się rozstali każdy wszedł w swoje drzwi. Dziewczyny, Drogis i Skarbmira już dawno spały w swoim pokoju. Obie trzymały się blisko nich niepewne swojej przyszłości, bardzo przeżyły rozstanie z małą Lulki, z płaczem ją żegnały jak odjeżdżała na Śląsk do klasztoru cysterek w Trzebnicy. Drogis cierpiała podwójnie do dnia dzisiejszego nie odnalazła swojej siostry uprowadzonej ponad cztery lata temu w niewolę i teraz dwa dni temu musiała rozstać się, może na zawsze, z Lulki.
Izbor wszedł do swego pokoju, zamknął drzwi na klucz i w ubraniach rzucił się na łóżko. Leżał na plecach i rozmyślał. Wiedział, że kolejny rozdział ich życia się zamyka. Kiedy cztery lata temu musieli uciekać z Ziemi Lubawskiej nawet przez myśl mu nie przeszło, że już nie dadzą rady tam powrócić. Potem tak długo starali się zapewnić bezpieczeństwo księżniczce Lulki, dopiero teraz mieli wolną rękę i mogli wyruszyć na poszukiwanie Divana. Każdemu na tym zależało, zwłaszcza Ścibor, jego mistrz był ciekawy, dlaczego Divan opuścił swoją kasztelanię tragicznego dnia 17 lipca, tuż przed atakiem. Posiadali śladowe informacje. Podobno tego dnia ktoś porwał Mojmirę, Divan był widziany jak pędzi w okolice Gdańska. Ostatecznie Ściborowi udało się ustalić, że popłynął w stronę Sambii. Dlaczego udał się z Gdańska na ziemie pruskiego plemienia Sambów? No i co się stało z Mojmirą? Wszyscy ich lubili, każdemu zależało na tym żeby odszukać oboje, no i Drogis jeszcze bardzo zależy na odnalezieniu Geniks, jej małej siostrzyczki, która w dniu uprowadzenia miała tylko dziewięć lat.
- Teraz Geniks ma czternaście lat. Czy Drogis ją rozpozna? Czy to możliwe, że ona żyje? Divan, Mojmira, Geniks, czy ktokolwiek z nich kroczy jeszcze po tym świecie? Czy mamy szansę ich odnaleźć? – Izbor zasnął z umysłem przepełnionym myślami i wątpliwościami.
Tymczasem w swoim pokoju pijany Ścibor przebierał się do snu, był sam, a przynajmniej tak pomyślałaby większość ludzi. Od kiedy zginął Surwabuno cztery lata temu Ścibor natychmiast wziął pod ochronę jego córkę. Szybko uświadomił sobie, że dziewczynka jest śledzona przez zabójców. Ich rządzę mordu wyczuwał z daleka. Byli dobrze wyszkoleni, jego giermek ani razu nie uświadomił sobie, że są w pobliżu, tak samo wszystkie inne osoby towarzyszące księżniczce Lulki.
- Może dziś spróbujecie mnie zabić? Okiennica jest otwarta, wiem, że tam stoicie. A raczej stoisz. Dziś przysłano tylko ciebie? – Powiedział przebierając się i patrząc w stronę otwartego okna.
- Wiem, że nosicie maski zwierząt, czułem waszą obecność na Ziemi Lubawskiej i wyczuwam ją tu. Ktokolwiek za wami stoi nie wybaczę mu jeśli skrzywdzi księżniczkę Lulki, albo kogokolwiek innego moich bliskich. Będę was mordował jednego po drugim aż dotrę na sam szczyt. Pewnie i tak mi nie odpowiesz. – Powiedział cicho i wszedł pod pierzynę.
Ścibor leżał na plecach z otwartymi oczami i nasłuchiwał.
- Kiedyś myślałam, że jestem najlepsza, aż do chwili, w której cię ujrzałam, to było pięć lat temu. Widziałam wówczas jak przy grodzie księcia Surwabuno ocaliłeś jego córkę przed zabójcami. Twój styl walki, był… jest niesamowity. – Postać w czarnym jak noc płaszczu i masce kruka, ptaka symbolizującego śmierć i wojnę siedziała na dachu, blisko otwartej okiennicy. To była najlepsza z członkiń Ludzi Mroku, zabójców służących Konradowi mazowieckiemu i jego żonie Agafii Światosławównie.
- Pamiętam, przypadkiem zawędrowałem wówczas pod gród i miałem okazję ją ocalić. Podejrzewam, że to nie twój Pan dał wtedy zlecenie zabójstwa księżniczki? – Ścibor zadał pytanie cały czas leżąc na łóżku.
- To był rijkas o imieniu Scillinga, który kiedyś dowodził obroną grodu na Jeziorze Skarlińskim, kazał swoim ludziom zamordować księżniczkę Lulki, aby ukarać jej ojca za odejście od wiary w starych bogów – mówiła siedząca cały czas na dachu zabójczyni – nie martw się zabiłam go i podpaliłam gród.
- Więc to dlatego gród już płonął kiedy nasza armia krzyżowców dotarła na miejsce. – Odparł Ścibor.
Rycerz leżący na łóżku zamknął oczy zupełnie lekceważąc w ten sposób zabójczynię.
Atak był błyskawiczny. Dziewczyna w płaszczu o kolorze nocy i masce kruka zaatakowała nie wydając żadnego dźwięku. Jeszcze nigdy nie starała się tak bardzo jak tej nocy, wiedziała, że jeśli jej się uda to jej Pan nagrodzi ją za to. Rycerz Ścibor był zbyt niebezpieczny, teraz osłabiony alkoholem będzie łatwym celem, tak przynajmniej myślała. Sztylet, który trzymała w prawej ręce opuściła na głowę leżącej postaci, ale ku jej zdziwieniu ostrze wbiło się w poduszkę. Kiedy uświadomiła sobie, w jakiej sytuacji się znalazła było już za późno. Cios, który otrzymała w tył głowy był potężny, straciła przytomność i padła na łóżko.
- Masz szczęście, że wyjawiłaś mi prawdę. Za to, że wtedy zabiłaś tego, kto wysłał zabójców na małą Lulki ja dziś oszczędzę twoje życie. – Powiedział rycerz patrząc na nieprzytomną morderczynię w masce wyglądem przypominającej kruka.
Kiedy obudziła się nad ranem jego już nie było w mieście. Później dowiedziała się, że gdzieś wyruszył razem ze swoim giermkiem i pozostałymi towarzyszami. Najpierw ze zdziwieniem sprawdziła całe swoje ciało, nigdzie nie była ranna, nawet maska cały czas znajdowała się na swoim miejscu.
- Nie rozebrał mnie, nie zgwałcił, nie zranił. On naprawdę jest potężny pokonał mnie bez użycia broni i okazał litość. Przecież mógł bez problemu odebrać mi życie! Co za upokorzenie, dobrze, że nikt tego nie widział. Gdyby książę Konrad się o tym dowiedział to pewnie kazałby mnie zabić za taką hańbę – pomyślała ze złością leżąc na łóżku Ścibora.
[ Zamaskowani zabójcy służący księciu Konradowi mazowieckiemu zwani Ludźmi Mroku pojawili się po raz pierwszy w rozdziale 6. W tym samym rozdziale opisałem próbę zabójstwa księżniczki Lulki. Natomiast zabójstwo rijkasa o imieniu Scillinga z grodu na Jeziorze Skarlińskim znajdziecie w rozdziale 8 ]
W Płocku w tym samym czasie przebywała też pogańska kapłanka Meldi i jej wierni towarzysze Asis oraz Arellis, który przez ostatnie cztery lata nie ustawał w próbach zdobycia serca Drogis. Jego konkurentem na tym polu był Izbor. Kapłanka i dwaj bracia pochodzili z Galindii, przed czterema laty brali udział w oblężeniu grodu księcia Surwabuno. Ich losy związały się wówczas z losami księżniczki Lulki, która powstrzymała chrześcijańskich rycerzy przed ich zabiciem. Meldi, Asis i Arellis w ramach wdzięczności ochraniali księżniczkę przez ostatnie burzliwe cztery lata. Teraz jednak Lulki pojechała na Śląsk, a oni zastanawiali się, co robić dalej. Właśnie siedzieli w jednej z płockich gospód, pili piwo i jedli podpłomyki. Był środek nocy, nawet nie podejrzewali, że w innej części miasta Ścibor właśnie obezwładnia groźną morderczynię.
- Ja wracam do naszego lauksu w Galindii – mówił z przekonaniem Asis – nic mnie tu nie trzyma, a w domu wszyscy pewnie myślą, że zginęliśmy podczas walk z chrześcijanami.
- Skoro tak ci podpowiada twoje serce Asisie to ja nie mam nic przeciwko – stwierdziła Meldi.
- Arellis zapewne uda się tam gdzie Drogis – dodała po chwili obserwując rumieniec na twarzy młodego wojownika.
- Masz rację, nie pozwolę żeby Izbor przebywał blisko niej – Arellis już nawet nie ukrywał swoich uczuć do Drogis.
- Ja, Arellisie wyruszę razem z tobą, czuję, że twoja Drogis uda się tam gdzie Skarbmira.
Arellis słysząc jak Meldi podkreśla słowo twoja zrobił zakłopotaną minę.
- Skarbmira była wtedy w twojej wizji, prawda? – Zapytał Asis.
- Skarbmira, Lulki i Mojmira, ta trzecia dziewczyna to musiała być ona. Nigdy nie poznałam Mojmiry, ale domyślam się, że to była ona. Lulki jest już poza moim zasięgiem, dlatego udam się za Drogis. Bogowie cztery lata temu musieli mieć powód umieszczając je w mojej wizji.
Następnego dnia Asis ruszył szlakiem w stronę pogańskiej Ziemi Lubawskiej i dalej do Galindii, a Meldi i Arellis udali się razem ze Ściborem, Izborem, Drogis i Skarbmirą do Gdańska, a potem śladem Divana statkiem popłynęli w stronę Sambii.
Nadrowia – niezmiennie rok 1227:
- Nie bój się, nie pozwolę ci zginąć. To dobry plan – stwierdził z dumą Divan.
- Jesteś dziwny.
- Dlaczego?
- Próbowałam cię zabić dla nagrody, a ty mnie związałeś i porwałeś – powiedziała Żywia jedząc suszone mięso i ser.
Siedzieli przy ognisku, dziewczyna miała związane nogi i ręce z przodu tak żeby mogła jeść.
- Wielu próbowało wysłać mnie na tamten świat – roześmiał się -, ale list gończy to faktycznie dla mnie nowość. Posłuchaj dziewczyno ja nie żartuję. Pojedziemy do Świętego Gaju Rethow, przekażesz mnie im i weźmiesz swoją nagrodę. Dzięki temu będę mógł dowiedzieć się więcej o tym, który dał na mnie zlecenie. To prawdopodobnie ten sam człowiek, który…
- Człowiek, który co ci zrobił? - Nagle obudziła się w niej ciekawość.
- No cóż – chyba mogę jej powiedzieć – człowiek ten porwał moją ukochaną, dziewczynę, która posiada w sobie jakąś dziwną, magiczną moc, moc której nie pojmuję. Porwali ją cztery lata temu i wywieźli do Nadrowii. Podobno za jej uprowadzeniem stoi niejaki Kriwe zwany Wielkim Kapłanem Prusów (…) - Divan ku swemu zdziwieniu zupełnie się otworzył przed Żywią, wyrzucił z siebie to co w nim tkwiło, opowiedział jej wszystko od początku, od dnia w którym spotkał Mojmirę do dnia, w którym ją stracił.
Dziewczyna siedziała z szeroko otwartą buzią zaszokowana niesamowitą historią, którą usłyszała.
- To jeszcze nie koniec – mówił dalej – mój miecz nie jest zwyczajną bronią, też posiada w sobie moc, której do końca nie pojmuję. Zauważyłem, że ten, który chce mnie dopaść kazał zapisać na listach gończych, że mam być dostarczony razem z bronią. Mówiąc inaczej ten człowiek wie, że mój oręż jest wyjątkowy – w tym momencie wyjął z pochwy miecz z wygrawerowanym jednorożcem i trzymał przed sobą, tak żeby dziewczyna mogła mu się przyjrzeć.
- Nigdy nie widziałam takiej broni, no z wyjątkiem tego momentu jak mnie obezwładniłeś, ale wówczas tak się bałam, że nie przyjrzałam się mu dokładnie. Jest piękny, nie tylko jednorożec wygrawerowany na rękojeści, ale też te ornamenty i dziwne znaczki. – Żywia była wyraźnie podekscytowana.
- Dowiedziałem się, że te znaczki są nazywane runami.
- Runami? A co to takiego?
- Runy to pismo, którego w dawnych czasach używali Germanie, po przyjęciu chrześcijaństwa zaczęto ich uczyć łaciny, a pismo runiczne popadło w zapomnienie. Podobno za pomocą run można korzystać z magii.
- W jaki sposób te znaczki mogą umożliwić korzystanie z magii? – Zapytała z nieukrywaną ciekawością i fascynacją.
- Nie mam pojęcia, ale wiem, że tak jest – odparł prosto z mostu nie wstydząc się swojej niewiedzy.
- Najlepsze w tym wszystkim jest to, że ja nigdy nie uczyłem się korzystania z magii, jestem Prusem, który w 1216 roku nawrócił się na chrześcijaństwo – powiedział patrząc jej w oczy.
- Dlaczego?
- Co dlaczego?
- Dlaczego mi o tym wszystkim powiedziałeś? Nie boisz się, że komuś zdradzę twoje sekrety? A może już spisałeś mnie na straty, bo wiesz, że zginę jak dojedziemy do Świętego Gaju?
- Już ci mówiłem, że mój plan jest dobry. Cokolwiek się wydarzy obiecuję ci, że nic ci nie zrobią.
- No ale ja jestem dla ciebie nikim! Nie znasz mnie i do tego próbowałam cię zabić dla pieniędzy!
- Śpij i się nie przejmuj przeszłością. Jutro dotrzemy do Rethow i odbierzemy nagrodę za moją głowę – po wypowiedzeniu tych słów Divan położył się przy ognisku i zasnął. Żywia ze związanymi nogami i rękoma z przodu po chwili uczyniła to samo, długo leżała rozmyślając zanim udało jej się zapaść w sen.
Obudziła się zlana potem, nie pamiętała co jej się śniło ale podejrzewała, że był to jakiś koszmar. Serce waliło jej jak szalone. Przetarła ręką pot z czoła i w tym momencie uświadomiła sobie, że jej kończyny są wolne.
- Więzy zniknęły. Dlaczego mnie rozwiązał? – To była jej pierwsza myśl.
Divan stał blisko Witry i zakładał mu siodło. Po chwili odezwał się, jakby odgadując jej myśli.
- Dziś dotrzemy do celu. W Rethow dostaniesz nagrodę za to, że mnie złapałaś, czyż nie taki był twój cel?
- Nie rozumiem cię człowieku! Przecież ty sam chcesz się oddać w ręce wroga!
- Jeśli moje przewidywania są słuszne to jeszcze dziś zrozumiesz. A jeśli się mylę to dostaniesz swoją nagrodę, a ja stracę głowę.
Divan na prawej ręce umieścił mały wysuwany sztylet, który schował pod rękawem. Był to ciekawy przedmiot, który kupił jakiś rok temu od jednego z wędrownych kupców i woził w swojej torbie. Tym razem postanowił go założyć, był to ważny element jego planu. Całość sięgała prawie do łokcia i była zapinana na dwa skórzane pasy. Założył go tak żeby ostrze sztyletu wysunęło się od wewnętrznej strony dłoni. Problemem było tylko to, że aby sztylet się wysunął konieczne było naciśnięcie przycisku. Normalnie uczyniłby to drugą, wolną ręką jednak tym razem nie będzie miał takiej możliwości, dlatego na wszelki wypadek zacisnął w lewej pięści malutki nożyk wielkości palca. Teraz wszystko musiał postawić na jedną kartę, czyli na to jak zachowa się Żywia.
- Musisz związać mi ręce za plecami – powiedział spokojnie jak już skończył siodłać konia.
Dziewczyna patrzyła na niego nie rozumiejąc, o co mu chodzi.
- Inaczej mój plan się nie uda. Przecież masz udawać, że mnie złapałaś i przyjechałaś odebrać nagrodę – dodał po chwili, wiedział, że podejmuje duże ryzyko, ta dziewczyna nie była pewną kartą. Zapewne spróbuje go oszukać, a on chciał to rozegrać tak żeby przez niego nie zginęła.
Żywia w końcu wstała i niepewnym krokiem podeszła do niego. Nie mogła uwierzyć kiedy sam złożył ręce za plecami, pięści miał zaciśnięte jednak zdziwiona dziewczyna nie zwróciła na to uwagi. Chwyciła niepewnie za sznur.
- Nie za mocno - powiedział spokojnie. Divan czuł, że dziewczyna się boi i nie wie co powinna o tym wszystkim myśleć.
Witra patrzył na nich zaniepokojonym wzrokiem, tak jakby w każdej chwili był gotowy strzelić kopytami dziewczynę zagrażającą jego panu. Odpuścił dopiero kiedy Divan spojrzał na niego i powiedział kilka uspokajających słów.
- Weź mój miecz razem z pochwą i przywiąż do swojego pasa. Następnie przewiąż mnie sznurkiem w pasie i przywiąż koniec do siodła. Będę szedł za koniem. Ty dosiądziesz Witrę.
Dziewczyna wykonała wszystkie jego polecenia. Tak jak Divan podejrzewał Żywii zależało przede wszystkim na wzbogaceniu się. Zauważył, że dziewczyna stała się bardziej pewna siebie, wydawało się jej, że znalazła się w pozycji dominującej Teraz poczuła się pewniej, w końcu dosiadała konia i prowadziła za sobą osobę poszukiwaną, za którą otrzyma bardzo dużą nagrodę.
- Tylko nie próbuj zmusić Witry do kłusu albo galopu. On nie zrobi nic, co mogłoby mi zaszkodzić. Tak na wszelki wypadek cię uprzedzam, gdyby ci przyszło do głowy pogalopować i mnie w ten sposób mnie zabić – specjalnie jej to powiedział, aby zbić jej pewność siebie, a po chwili dodał:
- I jeszcze jedno. Mówiłem ci, że mój miecz jest nasycony magiczną mocą. Każdy, kto poza mną go dotknął choć raz zostaje obłożony klątwą, która go zabije po kilku dniach. Nie powinnaś się jednak martwić, jak już będzie po wszystkim to mi go oddasz, a ja pokażę ci jak się pozbyć klątwy.
Divan wiedział, że ta dziewczyna nie jest zbyt rozgarnięta, nie wiedział jednak czy da się nabrać na tego typu kłamstwo. Nic nie odpowiedziała, ale zauważył, że z całych sił zacisnęła wodze i zmusiła Witrę do powolnego marszu. Divan szedł związany za koniem i przyglądał się plecom dziewczyny. Miała w sobie coś wyjątkowego, tak jak prędzej zauważył była podobna do Mojmiry, ale w przeciwieństwie do niej chodziła w spodniach. Pewnie ubierając się jak mężczyźni chciała sprawiać wrażenie groźnej łowczyni nagród.
Po kilu godzinach podróży przez gęstą pruską puszczę, wąskim szlakiem, który jeśli wierzyć drewnianym znakom prowadził do grodu i lauksu Rethow zaczęli spotykać podróżujących rolników i kupców. Żywia włożyła kaptur na głowę, dzięki któremu każdy patrząc na nią i zwisający u jej pasa miecz myślał, że ma do czynienia z mężczyzną, który prowadzi za sobą jakiegoś jeńca bądź niewolnika. Taki widok nie należał do rzadkości. Im bliżej grodu byli, tym częściej spotykali kogoś, kto prowadził za sobą niewolnika lub niewolnicę. Divana to nie zdziwiło, wiedział, że Rethov jest dużym lauksem, wręcz osadą, której bezpieczeństwa strzeże ogromny gród. W takich miejscach na terenie wszystkich pruskich krain zawsze znajdowały się targi niewolników. Kobiety albo mężczyźni zakuci w łańcuchy lub związani sznurem i prowadzeni przez swoich nowych właścicieli byli widokiem absolutnie normalnym. Było to coś naturalnego.
Mijali jedno ufortyfikowane gospodarstwo za drugim aż w końcu dotarli do otoczonego fosą grodu zbudowanego na wzniesieniu. U jego podnóża znajdowało się wiele domów oraz targ przepełniony ludźmi, na którym sprzedawano różne wyroby rzemieślnicze, broń oraz niewolników obu płci i w różnym wieku. Jedni byli zamknięci w klatkach, a inni stali lub siedzieli, jedni byli związani sznurem, a inni skuci łańcuchami. Po rysach twarzy dało się stwierdzić, że zarówno wśród niewolników jak i kupujących znajdują się mieszkańcy nie tylko Nadrowii i innych pruskich krain, ale też Litwini oraz ludzie przybyli z Jaćwieży, czyli krainy zamieszkiwanej przez bałtyjskie plemię Jaćwingów. Tu, w głębi pruskiej puszczy chrześcijanie znajdowali się tylko w gronie niewolników. Nawet jeśli wśród wędrowców lub kupców ktoś był wyznawcą Chrystusa to się z tym nie obnosił. W tych stronach pełnię władzy mieli pogańscy bogowie, w wielu miejscach stały większe i mniejsze posągi różnych bóstw, takich jak Kurche, Perkūns, Patrīmpus, Pergrūbris i wiele innych, wszystkich nie sposób wymienić.
Kiedy podjechali pod opuszczony most zwodzony prowadzący do grodu Żywia zeskoczyła z grzbietu Witry i podeszła do jednego z uzbrojonych strażników stojących przy drewnianej bramie. Divan stał za daleko żeby słyszeć o czym rozmawiają, strażnik w pewnym momencie zrobił zdziwioną minę i spojrzał w jego stronę kiedy dziewczyna pokazała mu rysunek wykonany gęsim piórem na liście gończym. W każdym razie po wymianie zdań między nimi zbrojny kazał dziewczynie zabrać więźnia do lasu za grodem, lasu, który prowadził do tutejszego Świętego Gaju. Już sam ten fakt wydawał się być dla Divana podejrzany, niestety Żywia myślała tylko o tym, na co wyda denary, które otrzyma za schwytanego wojownika.
- Strażnik powiedział, że w lesie za grodem znajduje się drewniana chata, w której mieszka wajdelota. On wypłaci mi za ciebie nagrodę. Wiesz nie sądziłam, że sam się oddasz w moje ręce, a te twoje straszenie klątwą to pewnie jakieś bajki – stwierdziła z szerokim uśmiechem na twarzy.
Divan zagryzł wargę ze złości. Okazało się, że dziewczyna nie jest tak naiwna jak sądził. Minęli kilka chat i warsztatów w milczeniu, okrążyli gród i szli kilkadziesiąt metrów w głąb lasu, Żywia trzymała wodze Witry, za którym kroczył związany Divan. Po drodze natknęli się na kamień ofiarny, na którym jakaś staruszka spalała pokarmy dla jednego z pogańskich bóstw. Nie zwrócili jednak na to uwagi, ponieważ w tych stronach był to widok powszechny. W końcu dotarli do miejsca, o którym mówił strażnik. Była to mała drewniana chata kryta strzechą z kamiennym fundamentem. Przed wejściem stały dwa liczące półtorej metra kamienne posągi bóstw, przy których ustawiono naczynia wypełnione pokarmami ofiarnymi. Na drzwiach wisiała mała rzeźba przedstawiająca boga Perkūnsa. Dziewczyna podeszła i pociągnęła za kołatkę kilka razy. Po chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich zakapturzony, stary, zgrabiony kapłan w szarym płaszczu.
- Czego tu? Zajęty jestem! – Burknął nieprzyjemnym głosem.
- Więźnia ci przyprowadziłam! Zapłać mi! – Odburknęła dziewczyna machając mu przed nosem płótnem z wizerunkiem Divana.
- Kobieto! Jakiego więźnia?! Pokaż mi to!
Popatrzył chwile na narysowaną podobiznę, a potem przeniósł wzrok na Divana wytrzeszczając ze zdziwienia oczy.
- Pokaż mi jego miecz – powiedział już o wiele spokojniejszym głosem i z większym szacunkiem do dziewczyny. Musiał wszak uznać jej umiejętności walki skoro schwytała kogoś takiego. Dziewczyna nie wiedziała, że starzec, z którym rozmawia jest jednym z zaufanych ludzi Wielkiego Kapłana Kriwe z Romowe. To właśnie on z ukrycia pociągał za sznurki, i kazał swoim ludziom tworzyć na płótnach listy gończe z wizerunkiem Divana, następnie wysłał swych najbardziej zaufanych kapłanów i wojowników do Rethow i Cathow, aby oczekiwali aż ktoś skuszony nagrodą doprowadzi go w jedno z tych miejsc.
Żywia nie wiedziała, w jakie bagno się wpakowała. Na listach gończych znajdowała się tylko informacja o nagrodzie i o tym żeby miecz oraz martwego lub żywego Divana dostarczyć do pruskich kapłanów w Rethow lub Cathow. Dziewczynie nawet przez myśl nie przeszło, że ten, kto za tym stoi może nie mieć zamiaru nagradzać kogokolwiek.
Stary kapłan wezwał po chwili jednego ze swoich niewolników i coś mu powiedział na ucho. Młodzieniec pobiegł szybko ścieżką prowadzącą na zachód od chaty.
- My Prusowie jesteśmy zwyczajni wymieniać towar za towar. W przeciwieństwie do chrześcijan nie posługujemy się za często pieniędzmi. Chłopiec pobiegł po tego, kto wypłaci ci nagrodę. Idź tą ścieżką to spotkasz tego kto ci zapłaci. – Po tych słowach wszedł do chaty i zamknął za sobą drzwi.
Żywia podeszła do Witry i chwyciła za wodze prowadząc za sobą konia i Divana. Szli tak kilka minut, las był w tym miejscu bardzo gęsty, nigdzie nie było żadnych chat.
- Ta ścieżka pewnie prowadzi do Świętego Gaju. Niedługo będę bogata, koniec życia w biedzie i ciągłej walki o przetrwanie – pomyślała z nieukrywaną radością.
Divan w przeciwieństwie do niej czuł coraz większy niepokój. Były kasztelan podszedł bliżej konia i uderzył ręką o jego ciało dzięki czemu uruchomił się mechanizm, który prędzej założył na rękę. Ostrze wysunęło się z rękawa, ale nie przecięło od razu wszystkich więzów na nadgarstkach. Coraz bardziej niespokojnie poruszał nadgarstkami, skaleczył się kilka razy aż w końcu poczuł, że sznur spadł na ziemię, był wolny. Został tylko sznur, którego jeden koniec miał przewiązany w pasie, a drugi był przywiązany do siodła. Żywia idąca z przodu nawet nie zauważyła, że się uwolnił, a on nie miał zamiaru jej uświadamiać, dlatego cały czas szedł za koniem mając ręce założone za plecami. Po kilku kolejnych minutach zauważyli pięciu uzbrojonych mężczyzn, wszyscy mieli długie włosy i brody. Trzech z nich było uzbrojonych w miecze, a dwóch w pawęże i włócznie. Po chwili nadszedł szósty mężczyzna ubrany w długi ciemny płaszcz. Jego twarz zakrywał głęboki kaptur.
- Nareszcie przyniosę twoją głowę i ten przeklęty miecz mojemu panu – jego głos sprawił, że Żywia dostała gęsiej skórki. Mimo strachu wypaliła patrząc na zakapturzonego:
- Najpierw zapłać, bez denarów ci go nie oddam!
Zakapturzony zaczął się śmiać.
- Zabijcie jego i tę głupią dziewuchę. Taka jest Wola Wielkiego Kapłana z Romowe.
Pięciu zbrojnych słysząc te słowa natychmiast ruszyło w stronę Żywii i Divana. Dziewczyna złapała za rękojeść miecza z wygrawerowanym jednorożcem i wyjęła go z pochwy. Ręce jej się trzęsły, a cały świat zawalił w jednej chwili. Była przerażona. Jeden z pruskich wojów wziął zamach i rzucił włócznią w stronę dziewczyny. Divan musiał myśleć szybko, ręce na szczęście miał już wolne.
- Żywia skacz w prawo, pod nogi konia! – Krzyknął głosem nie uznającym sprzeciwu, a dziewczyna – sama nie wiedziała dlaczego, zapewne był to odruch, impuls – go posłuchała i rzuciła się między nogi Witry upuszczając miecz.
Prus, który rzucił włócznią zagryzł wargi ze złości widząc, że chybił. Dwóch kolejnych z mieczami zaczęło biec w stronę leżącej dziewczyny. Divan natychmiast ruszył w stronę swojego miecza leżącego na ziemi, w tym samym czasie dał znak Witrze, który stanął na tylnych nogach i kopnął Prusa, który był najbliżej. Trafił go w głowę wybijając mu dwa zęby, dwie jedynki z przodu. Wojownik zaczął pluć krwią. Żywia cały czas leżała przerażona na ziemi.
- Rzucacie się na bezbronną kobietę jak tchórze. Czy tak walczą słudzy tego robaka z Romowe? Tchórze służący tchórzowi – Divan chciał ich sprowokować i udało mu się. Pięciu wojów wyglądało jakby wstąpił w nich czart, bies, licho albo jakiś inny demon. Jeden z nich podniósł swoją włócznię z ziemi, teraz cała piątka zaczynała go okrążać, koń i dziewczyna byli bezpieczni, a on skupił całą uwagę na sobie.
Były kasztelan przyjął postawę obronną, a od ostrza jego miecza nagle zaczęły się odbijać promienie słoneczne. Widok ten bardzo zdziwił Żywię, która była pewna, że jeszcze chwilę temu niebo było pochmurne. Walczył jak w transie, tak jak przed laty z wikingiem, kiedy na targu niewolników w Lubawie ratował małą Skarbmirę.
Dziewczyna i zakapturzona postać patrzyli nie wierząc własnym oczom. Po chwili obok Divana leżało pięć zmasakrowanych ciał. Jeden miał rozpłatane gardło, inny rozcięty brzuch i wnętrzności na zewnątrz, kolejny miał rozciętą twarz od ust do czoła. Śmiertelne rany pozostałej dwójki były równie straszne.
- Teraz twoja kolej - powiedział Divan patrząc na zakapturzoną postać. Z ostrza jego miecza ściekała krew. Kroczył ostrożnie w stronę zakapturzonego, instynktownie wyczuł, że ma do czynienia z kimś potężnym.
- Zaiste jesteś silny, tak jak mówił mój mistrz. Stanowisz zbyt duże zagrożenie, dlatego dziś odbiorę ci życie.
Mężczyzna podniósł prawą rękę w powietrze wypowiadając niezrozumiałe dla Divana i Żywii słowa. Jego inkantacja była bardzo szybka, piorun niespodziewanie uderzył z nieba i prawie trafił byłego kasztelana, który odskoczył w ostatniej chwili.
- To magia – pomyślał cofając się.
Zakapturzony cały czas ponawiał słowa inkantacji przysyłając z nieba kolejne pioruny. Wszystkie celowały w Divana, który cofał się, robił uniki, ledwo uchodził z życiem.
- Zaufaj mocy miecza, nie bez powodu go otrzymałeś. Z nim oprzesz się mocy fałszywych bogów– męski głos, który usłyszał w swej głowie bardzo go zaskoczył. Nie potrafił wyjaśnić, kto wypowiedział te słowa. W każdym razie Divan postanowił mu zaufać. Nagle przestał uciekać przed błyskawicami ciskanymi z nieba za pomocą magii, ustał w miejscu zamykając oczy.
- Widzę, że dostrzegłeś jak duża różnica mocy jest między nami – powiedział zakapturzony pogardliwym głosem ponawiając inkantację.
Pioruny ciskały z nieba jeden, za drugim, Divan wiedziony wiarą podniósł miecz trzymany w prawej ręce do góry. Wszystkie błyskawice zaczęły lecieć ku ostrzu zatapiając się w nim zupełnie, tak jakby miecz pochłaniał całą magię.
Zakapturzony sługa Wielkiego Kapłana z Romowe nie wierzył w to, co widzi, tak potężna magia została zniwelowana. Natychmiast zaczął wypowiadać słowa kolejnego zaklęcia, tym razem wyciągnął prawą rękę przed siebie kreśląc pentagram w powietrzu. Z miejsca, w którym zakreślił ów magiczny znak wystrzeliła ognista kula, która poleciała w stronę przeciwnika. Ten jednak przeciął kulę ognia swym mieczem na dwie części, które poleciały za jego plecy powodując potężną eksplozję. Wybuch wstrząsnął grodem położonym w pobliżu wywołując panikę, wajdelota wyszedł ze swej chaty przerażony wykrzykiwał, że to gniew bogów. Drzewa zaczęły płonąć, ogień szybko zbliżał się do grodu i innych drewnianych zabudowań. Ludzie z przerażeniem biegali z wiadrami pobierając wodę ze studni i z okolicznego strumienia. Próbowali gasić swoje gospodarstwa oraz warsztaty. Wielu niewolników skutych łańcuchami nie mając możliwości ucieczki spłonęło żywcem, jeszcze inni wykorzystali okazję żeby uciec.
Tymczasem Divan i zakapturzony walczyli dalej. Pogański czarodziej próbował różnych pruskich zaklęć jednak jego przeciwnik swoim mieczem niwelował lub odbijał je wszystkie. Były kasztelan starał się nie zranić Witry i dziewczyny. Teren dookoła walczących zmienił się nie do poznania, w wielu miejscach drzewa były połamane, dziury w ziemi po odbitych zaklęciach nie należały do rzadkości. Poza tym znaczna część puszczy łącznie z grodem była trawiona przez ciągle rozprzestrzeniający się ogień.
- Od wielu lat nie walczyłem z tak silnym przeciwnikiem – krzyknął zakapturzony, który dobył swój miecz i zaatakował bezpośrednio.
- Jesteś silny, przyznaję. Ale znam silniejszych od ciebie - odpowiedział z uśmiechem na twarzy Divan nie zdradzając przeciwnikowi, że ma na myśli rycerza Ścibora.
Ich miecze ciągle zderzały się ze sobą. Wzrok przyglądającej się im Żywii nie nadążał na szybkością ich ruchów.
- I pomyśleć, że ja głupia chciałam go pokonać – wymamrotała pod nosem obserwując walkę.
- Chrześcijaninie, zdrajco naszej wiary to niemożliwe żebyś miał taką moc. – Sługa Wielkiego Kapłana był coraz bardziej zirytowany przedłużającą się walką.
- Im żarliwsza wiara w bogów tym większą mocą dysponuję. Tu w Nadrowii, sąsiedniej Sambii i w większości pruskich krain powinienem go pokonać bez problemu. Przecież nasi bogowie mają nieograniczoną moc tam gdzie przeważają ich wyznawcy. Więc dlaczego? Dlaczego moja magia nie może go dosięgnąć? – Zakapturzony nie potrafił zrozumieć skąd Divan czerpie swoją moc aż w końcu uświadomił sobie, że to nie tyle jego zasługa, co miecza z jednorożcem.
- To miecz prawda? Bez niego byś się nie obronił przed magią moich bogów!
- Prawdopodobnie masz rację – odparł Divan spokojnym głosem, po czym ruszył do przodu. Wziął zamach starając się trafić przeciwnika, ostrza ich mieczy ponownie wydawały dźwięki uderzeń. W końcu Divan chwycił swój miecz w jedną rękę i ponownie zaatakował. Przeciwnik zablokował cios, a on tymczasem trafił go w brzuch ostrzem z wysuwanego sztyletu, który miał cały czas przyczepiony do drugiej ręki.
- Umrzesz od rany zadanej zwykłym sztyletem – odparł spokojnym głosem patrząc w oczy plującego krwią przeciwnika. Kiedy wyciągnął ostrze z jego brzucha ten osunął się na niego.
- To była piękna walka. Jak cię zwą?
Poganin spojrzał na Divana i plując krwią powiedział:
- Wiesz, kiedy ją porwałem ona też w pewnym momencie zapytała mnie o imię. Odpowiedziałem wtedy Mojmirze, że moje imię od dawna jest martwe i zna je tylko Wielki Kapłan, ale mimo tego zdradziłem je jej, zdradzę je i tobie. Wūrs, tak mnie kiedyś nazywano, tak nazywała mnie Saūli, matka Mojmiry.
Divan zrobił wielkie oczy ze zdziwienia.
- To byłeś ty, porwałeś ją wtedy w Lubawie w dzień, przed nocnym atakiem! Gdzie ona jest? Powiedz mi!
- W Romowe, tam ją trzyma w swoim grodzie. Ale nie dostaniesz się do Romowe bez jego woli. Tylko on potrafi otwierać magiczne przejścia. Nie tylko tamtejszy gród, ale cała osada są chronione przez magię Wielkiej Trójcy bogów Perkunsa, Patrīmpusa i Patollusa. Magia ta sprawia, ze zwykli podróżni nigdy nie docierają do Romowe, magia uniemożliwia też każdemu opuszczanie osady. Tylko Kriwe może kogoś wypuścić albo wpuścić do środka.
- Jak więc mogę ją ocalić? Jak dostać się do Romowe? Jest jakiś sposób?!
Diwan nie dawał za wygraną, choć widział, że mężczyzna już prawie umarł mu na rękach.
- Jednym ze sposobów jest zabicie wszystkich Prusów i zniszczenie naszej religii, wtedy bogowie utracą swoją magiczną moc. Ale tego nie jesteś w stanie dokonać – mówił już ledwo słyszalnym głosem – a drugim sposobem jest pokonanie Żmija.
- Żmija? – Powtórzył zdziwiony Divan.
- Istnieje stara legenda, która mówi, że jeśli śmiałek zabije Żmija to bóg Weles spełni jedno jego życzenie, ale to tylko legenda… - powiedział i wyzionął ducha.
Divan położył ciało na ziemi i zamknął mu oczy.
- Dziękuję. Nie wiem dlaczego na łożu śmierci zdecydowałeś się pomóc mi w odnalezieniu Mojmiry, ale dziękuję – powiedział stojąc nad ciałem pokonanego przeciwnika.
Spis Treści. Moja powieść i przerywniki z nią związane:
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 3 DROGA DO LUBAWY)
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 4 W LUBAWIE)
Dnia 5 sierpnia Roku Pańskiego 1222 biskup Chrystian otrzymał Ziemię Chełmińską
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 6 BISKUP CHRYSTIAN I OBJAWIENIE MATKI BOSKIEJ W LIPACH ZA LUBAWĄ)
Dziś kilka słów o biskupie Chrystianie z Oliwy.
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 7 LAUKS DIVANA NAD JEZIOREM ZWINIARZ POCZĄTEK KRUCJATY 1222 ROK)
Ziemia Lubawska zmierzch starych bogów (ROZDZIAŁ 8 POŁOWICZNY „SUKCES” KRUCJATY PAŹDZIERNIK 1222 ROK)
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 7 LAUKS DIVANA NAD JEZIOREM ZWINIARZ POCZĄTEK KRUCJATY 1222 ROK)
Ziemia Lubawska zmierzch starych bogów (ROZDZIAŁ 8 POŁOWICZNY „SUKCES” KRUCJATY PAŹDZIERNIK 1222 ROK)
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 11 Rok 1223. Oblężenie Lubawy i kolejna wyprawa krzyżowa)
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 13. NOWE PRZYGODY)
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 14. SEKRETY WATYKANU I ŚWIĘTA TRÓJCA Z ROMOWE)
Autor: Tomasz Chełkowski
Kontakt:
ziemialubawska@protonmail.com
Wszelkie prawa zastrzeżone!
Jeśli chcesz skorzystać z moich materiałów najpierw zapytaj mnie o zgodę ;)
↧
Towarzystwo Gimnastyczne "Sokół"
W czasach zaborów jedną z patriotycznych polskich organizacji było Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”. Organizacja ta ma ogromne zasługi w obronie polskości na Ziemi Lubawskiej. W latach 1893 – 1939 „Sokół” wychowywał m.in. lubawską młodzież, „wpajał” jej hasła niepodległościowe oraz dbał o jej zdrowie i rozwój fizyczny. W czasach zaboru niemieckiego był nie tylko organizacją gimnastyczną, ale także ogólnospołeczną, promującą wartości patriotyczne. Przez wiele lat była to jedyna pod zaborem niemieckim i w Rzeszy Niemieckiej organizacja polska krzewiącą kulturę fizyczną. Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” wypracowało własny system gimnastyczny oraz stworzyło podstawy ruchu sportowego na Pomorzu. Poza zajęciami sportowymi „Sokół” prowadził, wśród młodzieży, akcję oświatową w duchu narodowym, a w latach poprzedzających wybuch pierwszej wojny światowej rozpoczął szkolenia paramilitarne, które miały przygotować młodzież do walki o niepodległość Polski. Poza tym członkowie „Sokoła” uczestniczyli czynnie w działaniach zbrojnych w latach 1918 – 1921, szkolili przyszłe kadry administracji państwowej, policji i wojska. Sokola idea, hasła i praca wychowawczo - sportowa w okresie międzywojennym przyciągnęła szerokie rzesze polskiej młodzieży. Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” działało w zaborze niemieckim i na Ziemi Lubawskiej do wybuchu drugiej wojny światowej w 1939 roku[1].
Pierwsze polskie „gniazdo” Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół zostało założone 7 lutego 1867 roku we Lwowie. Przy tworzeniu tej patriotycznej organizacji wzorowano się na czeskim „Sokole” utworzonym przez Mirosława Tyrsza w 1862 roku. Sokolstwo polskie w latach 1867 – 1914 odegrało istotną rolę w procesie wychowania i kształtowania postaw narodowych wśród społeczeństwa polskiego na ziemiach polskich pod zaborami. Sokoły są prekursorami zorganizowania sportu polskiego i wychowania fizycznego. W pracy niepodległościowej organizacja ta przygotowała przyszłe kadry administracji samorządowej i państwowej oraz wojska polskiego. Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” wyparło organizację polskiego skautingu. W czasie pierwszej wojny światowej młodzi członkowie „Sokoła” m.in. z terenów Ziemi Lubawskiej zostali wcieleni do armii zaborczych, a po wojnie walczyli o przetrwanie niepodległej Polski[2].
Pierwsze sokole gniazdo na terenie zaboru pruskiego utworzono w 1884 roku w Inowrocławiu. W mieście tym mieszkało kilku wybitnych Polaków, którzy stali się twórcami polskiego „Sokoła”. Jedną z takich osób był sekretarz adwokacki Maksymilian Gruszczyński, który wystąpił z inicjatywą założenia gniazda w Inowrocławiu. Nawiązał on kontakty z „Sokołem” lwowskim, skąd otrzymał wzorcowe dokumenty, m.in. statut, zapoznał się tez z celami tej patriotycznej organizacji. Następnie z gronem bliskich sobie osób z ruchu ludowego i towarzystwa przemysłowego przygotował dokumenty do rejestracji. Dzięki nim 10 grudnia 1884 roku założono pierwsze towarzystwo sokole w zaborze pruskim (niemieckim)[3].
Większość członków polskich gniazd polskiego „Sokoła” stanowili rzemieślnicy, drobni młodzi kupcy i urzędnicy prywatni. Dodatkowo działacze pochodzący ze środowisk inteligenckich wnosili swój wkład, jako prelegenci, inspektorzy obchodów rocznic narodowo – historycznych, dbający o zachowanie sokolich zwyczajów i form – chodzi tu oczywiście o mundur, oznakę, sztandar i pieśni. Sokoły brały udział w licznych uroczystościach, pochodach, jubileuszach, pogrzebach zasłużonych działaczy oraz procesjach kościelnych. Poza tym w gniazdach odbywały się tzw. sokole wieczory, gdzie członkowie uczyli się pieśni i wierszy patriotycznych, czytali lektury oraz uczyli się historii. Wiele gniazd miało nawet kółka muzyczne. Działalność kulturalna tego typu często górowała nad ćwiczeniami sportowymi[4].
![]() |
Towarzystwo Gimnastyczne "Sokół" - 1935 r. |
Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” miało swój udział w plebiscytach na Powiślu, Warmii i Mazurach, gdzie zgodnie z ustaleniami konferencji wersalskiej 11 lipca 1920 roku obywatele mieli zdecydować o państwowej przynależności tych terenów. Za państwowością polską na Warmii i Mazurach opowiadało się 2.2% głosujących, a na Powiślu 7,6%. Razem było 16 tys. głosów za Polską i 460 tys. za Niemcami. W związku, z czym Rada Ambasadorów przyznała Polsce tylko pięć wsi na Powiślu i cztery na graniczących z Ziemią Lubawską Mazurach (Groszki, Czerlin, Lubsztynek oraz majątek Napromek). Tak kiepski wynik był skutkiem wielowiekowej germanizacji miejscowej ludności oraz udziału 150 tys. urodzonych tu osób przybyłych z Niemiec w celu głosowania, ale też złej organizacji plebiscytu ze strony polskiej. Poza tym 40% Polaków nie wzięło w ogóle udziału w głosowaniu. Prawdopodobnie odstraszyły ich antypolskie zachowania Niemców w całym okresie kampanii plebiscytowej w latach 1919 – 1920, polegające na rozbijaniu zebrań i wieców polskich oraz pastwieniu się nad uczestnikami tych zgromadzeń. Polska ludność była maltretowana, napadana i pozbawiona jakiejkolwiek ochrony.Można śmiało powiedzieć, że Niemcy zdobyli Warmię, Mazury oraz Powiśle gwałtem i przemocą. Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” było jedną z polskich organizacji, które uczestniczyły w kampanii plebiscytowej i starały się zachęcić Polaków do głosowania. Członkowie „Sokoła” organizowali pogadanki oraz wysyłali referentów na spotkania z ludnością polską. Niestety ich poświęcenie nie przyniosło spodziewanego efektu, a plebiscyt okazał się wielką polską porażką[5].
Osobną kartę historii „Sokoła” na Pomorzu stanowi wojna polsko – bolszewicka (1919 – 1920) oraz służba sokołów w Armii Ochotniczej. Faktem jest, że społeczeństwo z byłego zaboru pruskiego wzięło czynny udział w wojnie z Bolszewikami. W szeregach polskiej armii walczyli przyszli działacze sokoli m.in. Kazimierz Tomaszewski, Paweł Bączyński, Stefan Majtkowski, Feliks Baszkiewicz i inni. Sokolstwo przeprowadziło rejestrację wszystkich członków. Rejestry zawierały rubryki, z których wynikało, do jakiej służby publicznej dany sokół lub sokolica się zgłosili. Zgodnie z uchwałą kierownictwa sokolstwa wszystkich druhów zdolnych do służby w Armii Ochotniczej kierowano do Powiatowych Komend Uzupełniających, natomiast spisy druhów pozostających na miejscu przekazano instytucjom i organizacjom zajmującym się mobilizacją i organizowaniem społeczeństwa w celach obronnych. Polowe Drużyny Sokole pozostające na miejscu uprawiały dalej ćwiczenia sportowe i wojskowe. Najlepiej wyszkolone sokoły wzięły udział w walkach na froncie w 1920 roku[6].
[1] Bogucki Andrzej, Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” na Pomorzu 1893-1939, Bydgoszcz 1997, s. 3.
[2] Ibidem, s. 3.
[3] Ibidem, s. 32 – 33.
[4] Ibidem, s. 35.
[5] Ruczyński Teofil, Opowiadania z pogranicza, Łódź 1973, s. 129; Bogucki Andrzej, Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” na Pomorzu 1893-1939, Bydgoszcz 1997, s. 123.
[6] Bogucki Andrzej, Towarzystwo…, s. 126.
↧
↧
Chór Kościelny „Cecylia” i Towarzystwo Śpiewacze „Harmonia” z Nowego Miasta Lubawskiego
W XIX w. w Nowym Mieście Lubawskim powstały dwie lokalne organizacje, które krzewiły wartości chrześcijańskie oraz patriotyczne. Pierwszą był Chór Kościelny „Cecylia”, a drugą utworzone 3 maja 1898 roku Towarzystwo Śpiewacze „Harmonia”. Oba chóry oferowały słuchaczom w swoim repertuarze liczne pieśni ludowe oraz potajemnie kultywowane pieśni narodowe i patriotyczne. Piszę potajemnie ponieważ w okresie zaborów władze niemieckie często karały za publiczne mówienie i śpiewanie w języku polskim.
Chór „Harmonia” utworzyli entuzjaści śpiewu patriotycznego z Chóru Kościelnego „Cecylia”. Większość ówczesnych chórów polskich powstawała, jako zespoły mieszane kół śpiewaczych świecko – kościelnych często pod nazwą "Cecylia". Szczególne znaczenie w życiu kulturalnym Polaków miał teatr amatorski, ponieważ w owym czasie na Pomorzu nie istniały stałe trupy teatralne, funkcję tę spełniały koła śpiewacze. Nowomiejski chór już w 1898 r. wystawił sztukę "Genowefa". Do 1920 r. wystawiono łącznie 8 przedstawień teatralnych w Nowym Mieście Lubawskim, które odbywały się na sali widowiskowej u A. Landshuta. Członkowie „Harmonii” i „Cecylii” niewątpliwie przyczynili się do obrony ducha polskiego w XIX i pierwszej połowie XX wieku, czyli w okresie zaborów. Pomimo lokalnej działalności nie można pomijać tych organizacji i powinno się podkreślać ich zasługi dla polskości i Kościoła katolickiego[1]. Zresztą organizacje te istnieją i działają do dnia dzisiejszego.
Warto wspomnieć, że dobrze rozwijającą się działalność zespołów „Harmonia” i „Cecylia” przerwała pierwsza wojna światowa. Jednak już 6 lutego 1919 roku zespoły wznowiły swoją działalność. Na kilkanaście dni przed wkroczeniem do Nowego Miasta Lubawskiego polskich oddziałów gen. Hallera, w styczniu 1920 roku, Towarzystwo Śpiewacze "Harmonia" zorganizowało dwa koncerty pod dyrekcją Feliksa Nowowiejskiego. Twórca muzyki do "Roty" i "Legendy Bałtyku" czynnie włączył się w akcję propagandową na rzecz przyłączenia Warmii do Polski. Nowowiejski był rdzennym Warmiakiem, który w tamtym okresie jako mówca i muzyk wystąpił w rodzinnym Barczewie (Wartemborku), a następnie objeżdżał tereny plebiscytowe i sąsiadujące z nimi miasta. Odwiedził między innymi wiele miejscowości na Ziemi Lubawskiej.
Do Nowego Miasta Lubawskiego Feliks Nowowiejski przybył w przeddzień swojego koncertu, który odbył się 1 stycznia 1920 r. Koncert ten został powtórzony 6 stycznia tego samego roku. Słynny kompozytor dyrygował chórem "Harmonia", który swymi pieśniami podsycał w ludzkich sercach miłość do Boga i Ojczyzny.
Zdjęcia Chóru -
Nowe Miasto Lubawskie
Towarzystwo Chóru Kościelnego św. Cecyli w NML dnia 29 VI 1948 r. |
Gwiazdka chóru kościelnego 1945 r. |
Pamiątka z wieczorku chóru kościelnego 20 września 1936 r. |
Poświęcenie Krzyża w Kornatkach 23 II 1946 r. |
Nowe Miasto Lubawskie dnia 29 VI 1948 r. |
Wycieczka Chóru do Krakowa 10 VIII 1959 r. |
Zemsta cyganki 1945 r. |
Pamiątka przedstawienia Zemsta cyganki chór kościelny 23 listopada 1945 r. |
Częstochowa 8 sierpnia 1959 r. Chórzystki z Nowego Miasta Lubawskiego. |
Polacy w Ameryce pamiątka z operetki 18 IV 1987 r. |
↧
Ochotnicza Straż Pożarna w Gwiździnach (powiat nowomiejski, historyczna Ziemia Lubawska)
Wstęp.
Ochotnicze Straże Pożarne są jedną z najpopularniejszych organizacji społecznych. Wiele z nich powstało jeszcze w okresie zaborów i od początku swojego istnienia odwoływało się do swojej polskości. Druhowie z licznych OSP, we wszystkich zaborach organizowali życie kulturalne na wsi. Okoliczna ludność często mogła bawić się w remizach, które były najczęściej jedynym miejscem rozrywki, miejscem promowania polskiej kultury i polskich wartości. Organizacje takie jak OSP niewątpliwie przyczyniły się do odzyskania przez Polskę niepodległości w roku 1918.
Wiele jednostek strażackich ma bardzo długi rodowód, długoletnie tradycje są w nich przekazywane z pokolenia na pokolenie. Tradycje te są bardzo ważne, szczególnie w obecnych czasach zdominowanych przez rozmaite prądy niszczące wartości takie jak rodzina, wiara i ojczyzna. Mimo tego druhowie z OSP dalej trwają przy swoich wartościach, nie boją się narażać życia kiedy bliźni jest w potrzebie, nie wstydzą się pokazywać swojego przywiązania do ojczyzny.
Na chwilę obecną nie dysponujemy materiałem, który by pozwolił ustalić dokładną datę powstania straży w Gwiździnach (wsi położonej w okolicy Nowego Miasta Lubawskiego), najbardziej odległa w czasie wzmianka dotycząca sikawki gaśniczej oraz remizy strażackiej zbudowanej w tej miejscowości pochodzi z lat 90 – tych XIX wieku. Oznacza to, że istniała już wówczas jakaś zorganizowana grupa ludzi odpowiedzialna za gaszenie pożarów. Gdyby udowodniono, że grupa ta była zarejestrowaną Ochotniczą Strażą Ogniową to wówczas OSP w Gwiździnach zaliczałaby się do najstarszych na Ziemi Lubawskiej. W pozostałych wsiach straże powstały w: Skarlin 1900 r., Radomno 1902 r., Nowy Dwór 1903 r., Mroczno 1905 r., Mroczenko 1906 r., Jamielnik 1919 r., Marzęcice 1912 r., Łąkorz 1923 r., Tereszewo 1926 r. oraz w Bratianie w roku 1926.
Ochotnicza Straż Pożarna w Gwiździnach
Początki jednostki pożarniczej z Gwiździn są owiane nutką tajemnicy. Na chwilę obecną nie znamy dokładnej daty powstania jednostki. Najstarsza znana nam wzmianka zapisana w szkolnej kronice pochodzi z ostatnich lat XIX wieku. Ówczesny kierownik szkoły, Niemiec Franz Lahsmann, który prowadził kronikę od 20 IV 1894 do 1 VI 1899 roku zapisał, że „w ostatnim czasie została zbudowana przy wiejskiej kuźni remiza strażacka, żeby sikawka pożarna była w każdej chwili do dyspozycji mieszkańców w przypadku pożaru”. We wsi była więc sikawka, którą zakupiono jeszcze przed wybudowaniem remizy. Mało prawdopodobne jest to, że w razie pożaru gaszono ogień w myśl zasady „kto pierwszy dobiegnie do sikawki ten gasi”. Moim zdaniem sołtys oraz dziedzic z majątku (folwarku) w Gwiździnach wybrali kilka osób, które stworzyły pierwszą straż ogniową we wsi.
Prawdopodobnie twórcą pierwszej straży ogniowej, a później Ochotniczej Straży Pożarnej był dziedzic z majątku w Gwiździnach, którym od 1854 był kapitan Conrad, a po nim od 1886 do 1899 roku jego syn, porucznik Ernst Conrad. Zasługi pierwszego ze wspomnianych dziedziców są bardzo duże. Kapitan Conrad odbudował stary dwór na majątku we wsi, kazał rozebrać zniszczone upływem czasu budynki, a w ich miejsce wznieść nowe, powiększył majątek kupując 10 chat chłopskich (prędzej należących do wsi) i przyczynił się do rozwoju majątku, a później wsi – m.in. dzięki niemu powstał nowy trakt (droga) z Gwiździn do Nowego Miasta Lubawskiego. W Kronice Szkoły w Gwiździnach odnotowano, że za jego rządów ilość mieszkańców folwarku wzrosła do 160, a wsi do ok. 500. Dla porównania obecnie wieś, łącznie z terenami po dawnym majątku liczy ok. 800 mieszkańców. Jest wielce prawdopodobne, że dziedzic ten chcąc zadbać o dobrze prosperujący majątek oraz przylegającą do niego wieś w okresie swoich rządów (1854 – 1886) zakupił wzmiankowaną w kronice sikawkę pożarniczą.
![]() |
Przedwojenne zdjęcie z członkami Ochotniczej Straży Ogniowej w Gwiździnach przy nieistniejącej już remizie, która znajdowała się obok kuźni za szkołą. Po wojnie oba budynki należały do kowala Władysława Jabłońskiego. Niestety tożsamość większości z tych osób pozostaje dla nas tajemnicą. Wiemy tylko, że w przedostatnim rzędzie od prawej stoi Dąbrowski, obok niego Konstanty Kopański (Kostek); czwarty od prawej w tym samym rzędzie to Leonard Domżalski, sołtys wsi, któremu w kwietniu 1939 roku spłonął dom kryty strzechą. W pierwszym siedzącym rzędzie (na krzesełkach) po lewej stronie tajemniczej postaci w kapeluszu (nauczyciela? Wójta?) w czapce, bez munduru siedzi Jan Cegielski – w jego domu, w latach 1934 – 1937, znajdowała się opisana prędzej kaplica, w której odprawiano Mszę św. (fot. Krzysztof Kliniewski). |
Folwark i wieś
W tym miejscu chciałbym poświęcić kilka słów dziejom dworu (folwarku) w Gwiździnach. Najpierw należy wyjaśnić, że od czasów średniowiecznych folwark i wieś stanowiły dwa oddzielne organizmy. Wieś była zarządzana przez sołtysa, a w folwarku rozporządzał szlachcic, zwany też dziedzicem, a w dawniejszych czasach prawdopodobnie rycerzem. Określenie folwark nie tyczy się tylko samego dworu, ale też wielu hektarów pól i chłopskich chat, których mieszkańcy należeli do pana z folwarku, byli jego pracownikami, odrabiali u niego pańszczyznę. W Gwiździnach od najdawniejszych czasów graniczyły, więc ze sobą oba organizmy, zarówno folwark jak i wieś, w której znajdowało się jedno większe gospodarstwo sołtyskie i kilkanaście mniejszych.
Najstarsze wzmianki o wsi pochodzą z 1414 roku. Posiadamy jednak o wiele starsze informacje na temat tak zwanego klucza kurzętnickiego. Już wyjaśniam, o co chodzi. W XIII wieku Ziemię Lubawską podzielono administracyjnie na trzy „części”, tzw. klucze. Podział ten utrzymywał się przez setki lat. Były to: klucz kurzętnicki należący do kapituły chełmżyńskiej mającej swojego przedstawiciela na zamku w Kurzętniku; wójtostwo bratiańskie z siedzibą na zamku w Bratianie pozostające we władaniu Zakonu krzyżackiego oraz klucz lubawski należący do biskupa diecezji chełmińskiej rezydującego na zamku w Lubawie.
Gwiździny od początku swego istnienia znajdowały się w granicach klucza kurzętnickiego. Najstarsze wzmianki opisujące ten teren, na którym później powstały m.in. wsie Gwiździny, sąsiednie Krzemieniewo oraz zamek i miasto Kurzętnik pochodzą z roku 1291. Biskup diecezji chełmińskiej Werner oddał wówczas wszystkie posiadłości z klucza kurzętnickiego kapitule chełmżyńskiej, która sprawowała nad nimi rządy do 1772 roku, czyli pierwszego rozbioru Rzeczypospolitej. Jeden z duchownych należących do kapituły, której siedziba znajdowała się przy katedrze w Chełmży pełnił stanowisko kasztelana na zamku w Kurzętniku. Kasztelan mieszkał na zamku w Kurzętniku, zarządzał okolicznymi dobrami i zbierał podatki dla kapituły.
Podatkami w średniowieczu była dziesięcina oraz naturalia np. zboże. Zobowiązane do ich płacenia były wszystkie wsie, których właścicielem była kapituła, a więc Gwiździny, Mroczno, Krzemieniewo, Boleszyn, Tylice i inne miejscowości znajdujące się w granicach klucza kurzętnickiego. Warto dodać, że chłopi musieli odrabiać pańszczyznę w folwarkach. W Gwiździnach folwark, w średniowieczu zwany gospodarstwem rycerskim był „na miejscu”. Pańszczyzna wynosiła ok 40 dni w roku i aż do początków XVI wieku w Polsce i na Ziemi Lubawskiej nie była ona dla chłopów zbyt uciążliwa. Poza tym chłopi czerpali z niej liczne korzyści, ponieważ Pan, któremu służyli dbał o nich, zapewniał opiekę medyczną i robił wszystko, co było możliwe, aby chłop zdrowo żył i był w stanie pracować.
Niestety nie dysponujemy zbyt wieloma źródłami, które by nam przybliżyły wzajemne relacje między panem z dworu i sołtysem ze wsi. Wiemy, że w czerwcu 1446 roku kapituła chełmżyńska, do której należała ta część Ziemi Lubawskiej (tzw. klucz kurzętnicki), sprzedała Kacprowi Bertoldowi cztery włóki ziemi na sołectwo. Pierwsze dokumenty, w których wzmiankuje się o folwarku pochodzą z XVII wieku. Najstarszy z nich wspomina, że w roku 1605: „wieś Gwiezdziny ma włok wszystkich 89. Plebańskich włok 5. Lemanskich włok 2. Folwarku włok 12. Gburskich 48. Naiemnych włok 22”. W tym samym dokumencie odnotowano nazwiska ówczesnych mieszkańców: Chanzelek, Kośmider, Naygucki, Noszka, Smaka, Sołyga, Serwathka, Drya, Szymanski, Suszk, Chmiel, Piotrek, Pyk, Stary Casper, Pyczka, Gbur, Bartnik, Słomka, Swider, Sobieray, Lukasz, Gayda, Przytuła, Dias, Faltyn, Kuśnierz, Pewny. Poza tym wiemy, że w XVII wieku w Gwiździnach przy folwarku znajdowało się więzienie.
Warto jeszcze dodać, że w 1605 r. buntownicy (rokoszanie) Mikołaja Zebrzydowskiego zniszczyli we wsi wiele budynków oraz wypędzili z Gwiździn mieszkańców folwarku. Mikołaj Zebrzydowski był marszałkiem wielkim koronnym, który w 1605 r. stanął na czele buntowników sprzeciwiających się reformom wprowadzanym przez króla Zygmunta III Wazę. Był to bunt szlachty przeciw polskiemu królowi, który zakończył się krwawą bitwą 5 lipca 1607 r. pod Guzowem. Liczącą ok. 10 tys. piechoty i ponad 3000 jazdy armią króla polskiego dowodzili hetman polny koronny Stanisław Żółkiewski i hetman wielki litewski Jan Karol Chodkiewicz.
Ciekawe wzmianki dotyczące Gwiździn podaje Stanisław Grabowski, który cytuje ze starych źródeł, że we wsi w 1570 roku było „Kmieci osiadłych 26, włók 80 z sołtyskiemi; z każdej włóki gr. 20. Kowal z rzemiosła gr. 2. 3 krawcy z rzemiosła gr. 6. Ogrodnik z kupnego ogrodu gr. 6. Ogrodników 13, którzy robią panom swym od każdego po 2 gr. Z karczmy kupnej gr. 20, od gorzałki palenia gr. 12, od gorzałki szynkowania gr. 6”.
Kolejnym źródłem informacji o folwarku i wsi jest KronikaSzkoły w Gwiździnach, w której niemiecki nauczyciel w drugiej połowie XIX wieku zapisał, że miejscowość Gwiździny składa się ze wsi i majątku Gwiździny. „Do wsi należą 52 chaty, do majątku 20 chat". Wcześniej domy mieszkalne obu miejscowości były ze sobą bardziej związane niż dzisiaj.
W 1854 roku właściciel ziemski kapitan Conrad, którego starszy syn, porucznik Ernst Conrad jest właścicielem od roku 1886, kupił ten majątek. Założył on obecny obszerny dwór. Kazał zlikwidować drewniane, stare i małe budynki gospodarcze, w miejsce, których nakazał wznieść okazałe, masywne budynki. Piękny dom mieszkalny też został zbudowany przez niego. Conrad polecił także zlikwidować w większości z gliny zbudowane chaty i postawić budynki mieszkalne leżące w kierunku Neumark (Nowe Miasto). Zakupił on również 10 chat chłopskich, przez co majątek Gwiździny znacznie się powiększył. Natomiast we wsi Gwiździny w tym czasie liczne gospodarstwa upadły”.
Obecny dwór został zbudowany w latach 20 – tych XX wieku na fundamentach poprzedniego wzniesionego w XIX wieku przez kapitana Conrada, który kupił majątek Gwiździny w 1854 roku. Zwrot „założył on obecny obszerny dwór”zawarty w cytowanym prędzej fragmencie kroniki szkolnej może sugerować, że dwór został zbudowany od podstaw. Niestety nie wiemy zbyt wiele o losach majątku przed 1854 rokiem. Prawdopodobnie wszystkie wzmianki, zarówno te najstarsze, jak i współczesne dotyczą budynku, który stał w tym samym miejscu i był wielokrotnie palony oraz odbudowywany. Nie mamy podstaw, aby przypuszczać, że dwór napadnięty i prawdopodobnie zniszczony w 1605 roku przez buntowników (rokoszan Zebrzydowskiego) znajdował się w innym miejscu.
![]() |
Zdjęcie strażaków z Gwiździn, które zdobyłem pod koniec 2014 roku od Pani Edyty Tochy wnuczki Jana Domżalskiego. |
![]() |
Zdjęcie strażaków z Gwiździn, które zdobyłem pod koniec 2014 roku od Pani Edyty Tochy wnuczki Jana Domżalskiego. |
Kiedy powstała jednostka OSP Gwiździny?
Niestety jak już wspomniałem nie znamy dokładnej daty powstania Ochotniczej Straży Pożarnej w Gwiździnach. W powszechnym przekonaniu panuje pogląd, że OSP Gwiździny utworzono w 1910 r. Myślę, że data ta jest bardzo prawdopodobna, co postaram się wykazać w dalszej części artykułu. Ciekawe jest to, że najstarsza znana nam wzmianka zapisana w szkolnej kronice pochodzi z ostatnich lat XIX wieku. Ówczesny kierownik szkoły w Gwiździnach, Niemiec Franz Lahsmann, który prowadził kronikę od 20 IV 1894 do 1 VI 1899 roku zapisał, że „w ostatnim czasie została zbudowana przy wiejskiej kuźni remiza strażacka, żeby sikawka pożarna była w każdej chwili do dyspozycji mieszkańców w przypadku pożaru”. We wsi była, więc sikawka, którą zakupiono jeszcze przed wybudowaniem remizy. Kronika nie wspomina jednak nic o utworzeniu profesjonalnej straży posiadającej własne organy.
Moim zdaniem pod koniec XIX w. sołtys oraz dziedzic z majątku (folwarku) w Gwiździnach zbudowali remizę dla zakupionej prędzej sikawki, o której wspomina kronika szkolna, a następnie wybrali kilka osób, które stworzyły podwaliny przyszłej straży ogniowej we wsi. Moim zdaniem taka interpretacja powyższego fragmentu kroniki z 1899 r. jest najbardziej rozsądna. Były to etapy tworzenia profesjonalnej jednostki, którą oficjalnie zarejestrowano w roku 1910. Stąd tak silne przekonanie mieszkańców, że to właśnie wtedy powstała w ich wsi OSP.
Niestety remiza oraz kuźnia, które znajdowały się za szkołą (przy drodze na cmentarz) nie dotrwały d o naszych czasów. Wiemy, że w okresie powojennym do lat 70 – tych XX w. budynki te jeszcze istniały i należały do kowala Władysława Jabłońskiego. Po śmierci właściciela zostały zburzone – obecnie w tym miejscu znajduje się parking szkolny. W Gwiździnach stoi, co prawda stara remiza, ale przy drodze głównej (koło Rogozińskich – Wiśniewskich), w zupełnie innym miejscu niż ta wzmiankowana w kronice. Możliwe, że jeszcze w okresie międzywojennym stara remiza została przebudowana na dom mieszkalny, a na potrzeby straży w 1936 roku zbudowano nowy, mniejszy budynek – widoczny na zdjęciu na początku artykułu.
W moim mniemaniu powinno się przyjąć, że Ochotnicza Straż Pożarna w Gwiździnach powstała w 1910 roku. Wydaje się, że ta data jest poprawna. Warto jednak zaznaczyć, że we wspomnianej Kronice Szkoły w Gwiździnach ówczesny kierownik szkoły Sadowski zapisał, że w roku 1910 „w gminie nie zaszły żadne zmiany godne odnotowania. Żniwa wypadły tego roku dobrze. Zboże, szczególnie jare opłacało się znakomicie, a ceny były wysokie. Bydło i świnie długo utrzymywały dobrą cenę. Przez to sytuacja chłopów znacznie poprawiła się. Wraz z dobrobytem silnie zakorzeniły się w gminie egoizm i ciemnota. Na skutek budowy kolei z Nowego Miasta [Lubawskiego – przyp. autora] do Zajączkowa zostanie latem 1910 roku przekształcona w trakt droga pomiędzy Tylicami a Gwiździnami, dotąd zimą zupełnie nieprzejezdna. Na jej budowę gmina przyznała pomoc 200 marek. Za to mieszkańcy wsi mają wygodną ulicę do Tylic”. To już cały wpis odnoszący się do roku 1910. Może się wydawać, że gdyby wówczas faktycznie we wsi powstała straż pożarna to nauczyciel odnotowałby tak ważne wydarzenie. Ja jednak uważam inaczej. Tradycje pożarnicze we wsi były o wiele starsze, stąd wzmianka, z 1899 r. o budowie remizy i sikawce. Rejestracja jednostki w 1910 r. była raczej formalnością, prawnym uregulowaniem, o którym kronikarz nie miał powodu wspominać. W każdej społeczności żyją ludzie, którzy lubią pomagać, na ochotnika zgłaszają się do np. do gaszenia pożarów. Gwiździny nie są tu wyjątkiem. Podejrzewam, że już w XIX w. kiedy wybuchał pożar w stronę sikawki w remizie nie biegli wszyscy mieszkańcy wsi. Pożar gasili ochotnicy zaakceptowani przez sołtysa, dziedzica i zapewne proboszcza, ochotnicy, którzy z biegiem czasu utworzyli prawdziwą jednostkę straży pożarnej i zarejestrowali ją w roku 1910.
Kronikarska wzmianka o budowie remizy w drugiej połowie XIX wieku, w której przechowywano sikawkę wydaje się potwierdzać to, co prędzej napisałem. Prawdopodobnie twórcą pierwszej straży ogniowej, a później Ochotniczej Straży Pożarnej był dziedzic z majątku w Gwiździnach, którym od 1854 był kapitan Conrad, a po nim od 1886 do 1899 roku jego syn, porucznik Ernst Conrad. Zasługi pierwszego ze wspomnianych dziedziców są bardzo duże. Kapitan Conrad odbudował stary dwór na majątku we wsi, kazał rozebrać zniszczone upływem czasu budynki, a w ich miejsce wznieść nowe, powiększył majątek kupując 10 chat chłopskich (prędzej należących do wsi) i przyczynił się do rozwoju majątku, a później wsi – m.in. dzięki niemu powstał nowy trakt (droga) z Gwiździn do Nowego Miasta Lubawskiego. W Kronice Szkoły w Gwiździnach odnotowano, że za jego rządów ilość mieszkańców folwarku wzrosła do 160, a wsi do ok. 500. Dla porównania obecnie wieś, łącznie z terenami po dawnym majątku liczy ok. 800 mieszkańców. Jest wielce prawdopodobne, że dziedzic ten chcąc zadbać o dobrze prosperujący majątek oraz przylegającą do niego wieś w okresie swoich rządów (1854 – 1886) zakupił wzmiankowaną w kronice sikawkę pożarniczą.
W 1886 roku majątek w Gwiździnach przejął porucznik Ernst Conrad. Za jego czasów Gwiździny obejmowały obszar „5590 mórg, 140 budynków oraz 63 domy mieszkalne”. Poza tym we wsi mieszkało 498 katolików i 52 ewangelików. Warto wspomnieć, że przewaga katolików nad ewangelikami była charakterystyczną cechą miast oraz wsi na Ziemi Lubawskiej. Dla porównania w tym samym okresie w Kurzętniku mieszkało 892 katolików i 135 ewangelików.
Porucznik Ernst Conrad, właściciel majątku w latach 1886 – 1899, wydzierżawił ziemię kapitanowi Wilhelmowi Modrowowi z Alt Paleschken (Starych Polaszek) pod Berent. Wspominają o nim różne rolnicze czasopisma z drugiej połowy XIX oraz z pierwszej połowy XX wieku, w których wychwala się hodowane przez niego od 1887 roku w Gwiździnach w powiecie lubawskim ziemniaki odmiany Modrow.
Wieś oraz majątek dzięki uprawie ziemniaków, a w okresie międzywojennym i odrodzonej po zaborach Polsce dodatkowo dzięki hodowli kwiatów i sadownictwie, stała się dość znana w regionie. Latem 1899 roku Wilhelm Modrow odkupił majątek i dzierżawioną ziemię od kapitana Conrada. Jak podaje kronika szkolna: „Tym samym po 45 latach majątek przeszedł w inne ręce”. W 1925 roku przekazał go synowi Henrykowi, który rządził nim do 1945 roku. W styczniu tego roku na teren Ziemi Lubawskiej wkroczyli Rosjanie (Armia Czerwona), którzy wypędzili Niemców i zakończyli rządy rodziny Modrowów w Gwiździnach.
![]() |
Członkowie Ochotniczej Straży Pożarnej w Gwiździnach przy sikawce zakupionej w roku 1918. Zdjęcie zrobiono w okresie międzywojennym przy bramie wjazdowej na gospodarstwo Kopańskich. Strażak pierwszy od prawej nazywa się Dembieński Jan, obok niego stoi Kopański. Drugi od lewej również nazywa się Kopański. Trzeci od prawej, w czapce i bez munduru to Jan Cegielski. Za Janem Cegielskim, drugi od prawej siedzi na sikawce Urbański (fot. Krzysztof Kliniewski) |
![]() |
OSP Gwiździny w okresie międzywojennym (fot. Krzysztof Kliniewski) |
Ochotnicza Straż Pożarna w Gwiździnach w okresie II RP (1920 – 1939)
Niestety niewiele wiemy o działalności Ochotniczej Straży Pożarnej w Gwiździnach po odzyskaniu niepodległości oraz w całym okresie międzywojennym. Pewne jest to, że po odrodzeniu Rzeczypospolitej majątkiem bez zmian zarządzał Wilhelm Modrow, a od 1925 do 1945 roku jego syn Henryk. Wilhelm zmarł przed wybuchem II wojny światowej i został pochowany w ogrodzie niedaleko dworu. Dzięki przekazom ustnym wiemy, że w 1918 roku Wilhelm dał pieniądze na dwie nowoczesne sikawki niemieckiej produkcji Gustava Evalda z Kostrzyna nad Odrą. Jedną z nich przekazał strażakom we wsi, a drugą zabrał na swój majątek. Sikawki przywieźli do Gwiździn Walenty Tafel, Konstanty Kopański i Domżalski Leon. Niestety nie wiadomo, co stało się ze starą sikawką (wzmiankowaną w szkolnej kronice), zakupioną w drugiej połowie XIX wieku.
![]() |
Jedna z dwóch sikawek zakupionych w 1918 roku przez dziedzica Wilhelma Modrowa. Obecnie znajduje się przed remizą Ochotniczej Straży Pożarnej w Gwiździnach (fot. z archiwów własnych). |
Pierwszym prezesem lub naczelnikiem Ochotniczej Straży Pożarnej w Gwiździnach, utworzonej jeszcze przed wybuchem I wojny światowej (1914 – 1918) był prawdopodobnie Antoni Domżalski, a po nim jego syn oraz sołtys Gwiździn – Leonard. Podczas okupacji, od września 1939 do stycznia 1945 roku, strażą pożarną kierował Henryk Modrow. Mimo, że był ewangelikiem, ochraniał mieszkańców wsi oraz katolickich duchownych przed terrorem okupantów. Po wkroczeniu Rosjan w styczniu 1945 r. na tereny powiatu lubawskiego musiał uciekać do Niemiec. Po wojnie, funkcje prezesa pełnili: Teofil Dembiński (1945 – 1951), Domżalski Leon (1945 – 1955), Flaszyński (1951 – 1960), Stefan Chała (1960 – 1988 roku), Tafel Feliks (1960 – 1985) oraz Kazimierz Waruszewski (od 1988 roku). Stefan Chała i Tafel Feliks w latach 1960 – 1988 zamieniali się co cztery lata stanowiskami, zawsze jeden z nich był prezesem, a drugi naczelnikiem.
Sytuacja ekonomiczna straży w Gwiździnach, na tle biedy panującej w województwie pomorskim, przedstawiała się nieźle. Z jednej strony członkowie OSP posiadali własną sikawkę, widoczną na zdjęciach dość dużą remizę oraz własne mundury, na które w tamtych czasach mogły sobie pozwolić tylko nieliczne ochotnicze placówki pożarnicze na Pomorzu. W Przeglądzie Pożarniczym, miesięczniku wydawanym od 1927 roku w województwie pomorskim czytamy, że „(…) na całym Pomorzu (…) 60% strażaków nie posiada umundurowania i uzbrojenia osobistego”. Gwiździny prawdopodobnie dzięki ofiarności dziedzica Wilhelma Modrowa, a od 1925 roku jego syna Henryka zaliczały się do mniejszego grona lepiej wyposażonych OSP.
W okresie międzywojennym (1920 – 1939) w województwie pomorskim często dochodziło do umyślnych podpaleń. Na pożarach dobrze ubezpieczonych budynków gospodarskich można było zyskać pokaźną sumę. Dlatego lokalne władze oraz mieszkańcy nie troszczyli się o rozwój straży pożarnych, wręcz przeciwnie, często starali się utrudniać powstawanie i rozwój palcówek ogniowych. „W przypadku braku straży ogniowej nie dochodziło do gaszenia pożaru co odpowiadało podpalaczowi i posterunkowemu. Ten występował z wnioskiem o umorzenie śledztwa, nie komplikując sprawy protokołem z ustaleniami wyszkolonych pożarników”.
Do próby łatwego zdobycia pieniędzy z odszkodowania (tzw. pensji asekuracyjnej) dochodziło w wielu pomorskich wsiach. W latach 30 – tych najwięcej umyślnych podpaleń odnotowano w powiecie lubawskim - również w Gwiździnach. W czerwcu 1932 roku niedaleko wiejskiej szkoły, na gospodarstwie Leona Zakrzewskiego dwukrotnie wybuchł pożar, który jak się później okazało był podpaleniem. Za pierwszym razem zapaliła się stodoła, a za drugim (po kilku dniach) szopa. Gospodarza oskarżono o podpalenie i aresztowano zaraz po pierwszym pożarze. Okazało się, że miał on długi i wynajął on jakiegoś zbira, któremu kazał podpalić jego gospodarstwo. Prędzej ubezpieczył całość na wysoką sumę. Albin Gessek ówczesny dyrektor (kierownik) szkoły w Gwiździnach dość obszernie opisał całe zdarzenie „(…) właściciela zaraz po pierwszym wybuchu pożaru osadzono w areszcie sądowym. Pomimo to, pożar szopy wybuchł poraz drugi. Tym razem o mało nie spłonęły zabudowania szkolne, gdyż wiatr pędził całe chmury iskier na budynki szkolne i tylko dzięki temu, że budynki szkolne kryte są dachem twardym – niełatwopalnym – uniknięto pożaru. Za drugim razem pożar wszczęty był umyślnie, bo znaleziono w pobliżu palącej się szopy, na podwórzu, opróżnioną butelkę od nafty. Opinia powszechna tłumaczy to sobie, że właściciel musiał jakiegoś łotra przekupić i ten umyślnie podpalił budynki. Wypadków takich na Pomorzu było dużo i gazety rozpisywały się o tem obszernie, a nasz powiat lubawski zyskał nawet tę smutną sławę, że najwięcej pożarów było właśnie w naszym powiecie i to prawie wszystkie umyślnie wszczęte dla zyskania pensji (…)”. W dalszej części kronikarz pisze o bezwzględnej walce władz z przestępczością tego typu. Podpalaczy karano więzieniem oraz pozbawiano możliwości otrzymania pensji asekuracyjnej na prowadzenie gospodarstwa.
Kolejny pożar w okresie międzywojennym wybuchł 4 lutego 1937 roku. Z powodu nieostrożności w Gwiździnach zapalił wówczas dom mieszkalny kryty papą, niestety nie posiadamy bliższych informacji o akcji gaśniczej. Wiemy natomiast dużo o kolejnej tragedii, do której doszło w kwietniu 1939 roku. Zapalił się wówczas dach, a dokładnie strzecha pokrywająca dom sołtysa Leonarda Domżalskiego. Strażacy i policja ustalili, że do pożaru doszło w trakcie pieczenia chleba. Poza domem spaliła się jeszcze szopa oraz stodoła. Jak podaje kronikarz: „W kilka minut wszystkie trzy budynki stały już w płomieniach. Ocalała tylko stajnia murowana kryta papą. Spaliły się maszyny rolnicze jako to: młocarnia szerokomłotna, sieczkarnia, bryczka, i in. Inwentarz żywy wyratowano, spaliło się tylko kilkoro ptactwa domowego (…)”. Sołtys Domżalski opłacał niskie ubezpieczenie na budynki gospodarskie, a inwentarza nie miał w ogóle ubezpieczonego, dlatego jego straty były ogromne.
Dzięki rozmowie z Teresą Kasprowicz (z domu Domżalską), córką sołtysa Leonarda wiemy, że Ochotnicza Straż Ogniowa w Gwiździnach przystąpiła do gaszenia pożaru jej domu. Strażacy wykorzystali zaprzęg konny jednego z mieszkańców wsi, do którego podczepili sikawkę. Pani Teresa pamięta nieudane próby gaszenia domu krytego strzechą, który palił się bardzo szybko.
Mimo dość nowoczesnego, jak na tamte czasy sprzętu, którym dysponowali druhowie z Gwiździn gaszenie, najczęściej drewnianych i do tego krytych słomą zabudowań gospodarskich nie przynosiło należytych efektów. Przypomnijmy, że od 1918 roku w ich posiadaniu była przecież sikawka zakupiona przez Wilhelma Modrowa. Poza tym w remizie prawdopodobnie znajdowała się stara sikawka z końca XIX wieku zakupiona przez kapitana Conrada – dziedzica, który mieszkał na majątku do 1899 roku.
W tamtych czasach wiejskie OSP w sytuacjach kryzysowych napotykały na wiele przeszkód np.: nie posiadały funduszy na utrzymywanie własnych zaprzęgów konnych, które były niezbędne do transportu sikawek, beczek wodnych i wozów rekwizytowych z ludźmi. Wiejskie ochotnicze straże nie mogły sobie pozwolić na luksus posiadania własnych koni z powodu znacznych kosztów związanych z budową stajni i kupna paszy. Bardzo często, kiedy wybuchał pożar strażacy musieli biegać po wiejskich gospodarstwach i prosić o konie, które by pociągnęły ich sprzęt gaśniczy. W Gwiździnach sytuacja wyglądała podobnie. Tamtejsi strażacy mimo wsparcia finansowego dziedzica z okolicznego majątku nie posiadali własnego zaprzęgu konnego.
Ochotnicza Straż Pożarna w Gwiździnach w okresie PRL-u (1945 – 1989)
Okupacja hitlerowska na Ziemi Lubawskiej zakończyła się 20 stycznia 1945 roku, wraz z wkroczeniem wojsk sowieckich, a dokładnie żołnierzy z II Frontu Białoruskiego do Lidzbarka Welskiego, a później w godzinach przedpołudniowych do Lubawy i Nowego Miasta Lubawskiego. Sowieci po „wyzwoleniu” Polski nie oddali władzy w ręce legalnego rządu polskiego przebywającego w Londynie. Wręcz przeciwnie przystąpili do tworzenia własnej administracji państwowej, traktując Polskę jak kraj podbity. Pod koniec stycznia 1945 roku w miastach i wsiach na Ziemi Lubawskiej powstały Polskie Komitety Obywatelskie, a przy każdym z nich mieszkańcy utworzyli Straż Obywatelską. Dnia 8 lutego w Lubawie powołano Tymczasową Radę Miejską, a 18 lutego wybrano pierwszego powojennego burmistrza, którym został Stanisław Boryna. Pierwszym krokiem nowych władz, które siłą przejęły rządy w Polsce była reforma rolna polegająca na rozparcelowaniu 13 tys. hektarów ziemi, z czego ok. 38% przypadło chłopom, a 31% przeznaczono na nowo utworzone Państwowe Gospodarstwa Rolne (PGR).
Majątek w Gwiździnach zaraz po wojnie przejął Skarb Państwa i przeznaczył na PGR Mszanowo. W dworku, którego przez pokolenia mieszkańcami byli członkowie szlacheckiej rodziny Modrowów, a prędzej przed 1899 rokiem rodziny Conradów, zamieszkali pracownicy państwowych gospodarstw.
![]() |
OSP Gwiździny po II wojnie światowej. Uroczyste wręczenie jednostce motopompy (fot. Krzysztof Kliniewski) |
Polscy chłopi dzięki reformie rolnej przeprowadzonej przez władze socjalistyczne otrzymali po kilka hektarów ziemi, z których ciężko było się utrzymać. Ponad to zmuszano ich by przyłączyli się do spółdzielni produkcyjnych oraz państwowych gospodarstw rolnych. W 1950 roku władze podniosły podatki gruntowe, czym chciały zmusić gospodarzy do rezygnacji z prywatnych gospodarstw i dołączenia do spółdzielni. Wielu opornych chłopów bito i terroryzowano, zabierano im zboże, zwierzęta oraz zajmowano ziemie i budynki. Najbardziej opornych zamykano w więzieniach i obozach pracy. „Odwilż” nastąpiła dopiero w 1956 roku, wraz ze śmiercią Bolesława Bieruta I sekretarza KC PZPR.
Placówki strażackie w całej Polsce po wkroczeniu Armii Czerwonej początkowo nie podlegały żadnemu centralnemu organowi, który by koordynował ich działanie. Dopiero w marcu 1946 roku utworzono Wydział Ochrony przed Pożarami, który od 1947 roku działał jako Wydział Pożarnictwa w Departamencie Politycznym Ministerstwa Administracji Publicznej. Głównym Inspektorem Pożarnictwa w Kraju został przedwojenny oficer pożarnictwa Eugeniusz Doering. Jego podstawowym zadaniem było: „prowadzenie nadzoru fachowego nad całokształtem prac pożarniczych wynikających z ustawy z dnia 13 marca 1934 roku o ochronie przed pożarami i innymi klęskami”.
Członkowie OSP w całym kraju zaraz po wojnie przystąpili do remontów remiz oraz zdobywania sprzętu, głównie motorowego – to, co posiadali w okresie II RP zrabowała lub zniszczyła Armia Czerwona. W 1945 roku sytuacja w powiecie lubawskim była tragiczna, placówki ogniowe miały duże kłopoty z wyposażeniem jednostek strażackich w odpowiedni sprzęt. Sikawki w 40% były zniszczone (w wielu z nich Rosjanie pokradli koła), brakowało węży tłoczonych, samochodów, a na wsiach zaprzęgów konnych.
W wielu placówkach remontowano i przystosowywano do potrzeb straży pojazdy, które przed wojną służyły do innych celów. I tak np.: w Nowym Mieście Lubawskim przystosowano do potrzeb Ochotniczej Straży Pożarnej poniemiecki, pocztowy samochód półciężarowy marki „Hanomag”. Strażacy z Gwiździn niestety nie zdobyli żadnego auta i byli zmuszeni do korzystania z sikawki zakupionej w roku 1918 oraz zaprzęgów konnych, o które w sytuacji kryzysowej musieli prosić mieszkańców wsi. Sytuacja uległa zmianie w 1956 roku. Druhowie z OSP dzięki hojności Straży Pożarnej z Nowego Miasta Lubawskiego otrzymali wówczas motopompę, którą wykorzystywali do lat 90 – tych XX wieku. Aby pełnoprawnie używać nowy sprzęt strażacy musieli wytypować jedną osobę, która uda się na kurs mechanika. Padło na Jana Jonowskiego z Gwiździn.
Świadectwo Eugeniusza Domżalskiego z 1962 roku. Otrzymane za ukończenie szkolenia w zakresie I stopnia na zawodach rejonowych w Mrocznie. |
W roku 1962 we wsi odrodziło się przedwojenne Kółko Rolnicze, które należało do spółdzielni i było przez okolicznych mieszkańców określane skrótem SKR (Spółdzielnia Kółek Rolniczych). Po otrzymaniu motopompy, starą sikawkę przeniesiono do remizy przy głównej drodze – stała tam do pierwszej dekady XXI wieku. W Gwiździnach SKR ściśle współpracował z Ochotniczą Strażą Pożarną. Współpraca ta polegała na tym, że prezes Chała udostępniał dla sprzętu (ciągników oraz przyczep) Kółka swoją ziemię, a w zamian w razie pożaru strażacy otrzymywali ciągnik oraz przyczepę, na której transportowali swoją motopompę. To były ciężkie czasy, wystarczy wyobrazić sobie jak taka sytuacja utrudniała akcję gaśniczą. Kiedy wybuchał pożar osoba odpowiedzialna za transport musiała szybko udać się na podwórko komendanta Chały, podłączyć przyczepę do ciągnika, podjechać pod remizę, przy której pozostali członkowie OSP ładowali motopompę na przyczepę, następnie sami na nią wsiadali i udawali się na miejsce pożaru. Taka sytuacja trwała aż do kupna pierwszego pojazdu (żuka) w roku 1993.
W trudnych powojennych czasach, kiedy Polska była zniewolona przez komunizm (1945 – 1939) w Gwiździnach doszło do kilku pożarów. W 1962 wybuchł pożar u rolnika Milewskiego, niestety nie wiemy nic o przebiegu akcji gaśniczej. W roku 1986 wybuchły dwa pożary: w pierwszym przypadku zapalił się dach kryty strzechą na jednym z wiejskich budynków gospodarczych, który gasiło pięć sekcji OSP (łącznie 30 osób), a w drugim, z powodu spięcia instalacji elektrycznej zapaliła się kabina kierowcy w samochodzie ciężarowym (ogień gasiła 1 sekcja OSP). Członkowie OSP Gwiździny poza działalnością gaśniczą zajmowali się organizowaniem konkursów oraz zawodów sportowych. W 1986 roku zajęli III miejsce w spółzawodnictwie między jednostkami strażackimi. Poza tym druhowie zawsze pełnią straż przy grobie Pana Jezusa, w Wielki Piątek i Wielką Niedzielę oraz uczestniczą w procesji Bożego Ciała.
Warto poświęcić kilka słów problemowi, jakim było zdobycie mundurów w okresie powojennym. Mundury, które nosili strażacy w okresie II RP (widoczne na zdjęciach w poprzednim podrozdziale) niestety nie przetrwały zawieruchy wojennej. W 1945 roku spośród kilkunastu członków Ochotniczej Straży Pożarnej w Gwiździnach mundur miał tylko Feliks Tafel. Dzięki dokumentom z archiwum OSP wiemy, że do roku 1985 jednostka liczyła 19 druhów, z których dziesięciu posiadało własne mundury. Poza tym w uchwale Zarządu Jednostki z dnia 28 listopada 1985 r. czytamy, że sekretarz powinien poczynić starania o zakup dziewięciu mundurów dla pozostałych członków. W innym miejscu są nawet wypisane ich nazwiska: Kitłowski Tadeusz, Sławiński Marek, Sławiński Andrzej, Dembiński Józef, Meller Henryk, Gawski Sławomir, Tafel Piotr, Urbański Zdzisław, Waruszewski Kazimierz (prezes od 1988 roku).
OSP Gwiździny w III RP
Lata 90 – te XX wieku były przełomowe dla Ochotniczej Straży Pożarnej w Gwiździnach. Dnia 14 czerwca 1990 roku poświęcono remizę, którą strażacy budowali od 1985 roku, a w 1993 roku kupiono pierwszy samochód – żuka. Rozpoczęła się era nowoczesnego sprzętu i pełnej samodzielności. Czasy, w których służby ogniowe musiały transportować swoją motopompę za pomocą ciągnika i przyczepy z Kółka Rolniczego lub sikawkę za pomocą zaprzęgów konnych ostatecznie przeszły do historii. Poza tym razem ze zmianą ustroju w OSP pojawili się nowi członkowie oraz wybrano nowy zarząd. Najpierw, jeszcze w 1988 roku na miejsce Stefana Chały wybrano nowego prezesa, którym został Kazimierz Waruszewski, a później w latach 1989 – 1990 przyjęto do jednostki sześciu nowych członków, zwiększając tym samym liczebność stowarzyszenia do 25 osób.
![]() |
Remizę w Gwiździnach budowano przez 5 lat, od 1985 do 1990 roku. Z tamtego okresu zachowało się jedno zdjęcie. (fot. Jolanta Jarmużewska) |
W nowej remizie strażackiej, którą oddano do użytku w maju 1990 roku, urządzono siłownię dla młodzieży, postawiono stół do tenisa oraz organizowano imprezy, z których dochód był przeznaczany na potrzeby OSP. W roku 1990 udało się zorganizować sześć imprez, z których łączny dochód wyniósł 3.945.000 zł. Kwotę tę przeznaczono na zakup mundurów dla nowych druhów. W tym samym roku zarząd OSP odbył sześć posiedzeń, na których wyznaczono osoby do przeprowadzania kontroli przeciwpożarowych w domach prywatnych i budynkach gospodarczych.
Wspomniane mundury zakupiono od druhów z Państwowej Straży Pożarnej w Nowym Mieście Lubawskim. Nota uznaniowa, poświęcona temu wydarzeniu, datowana na 28.03.1991, podpisana przez prezesa OSP w Gwiździnach Kazimierza Waruszewskiego brzmi następująco: „My Zarząd Jednostki O.S.P. w Gwiździnach postanawiamy wygospodarować z kasy Jednostki kwotę 155.000 za zakup jednego munduru w dniu 20. stycznia oraz 800.000 za zakup 5 mundurów w dniu 28. marca razem 955.000 (…) przekazano Prezesowi Jednostki w celu odkupienia w/w mundurów od strażaków zawodowych i przekazać je strażakom w naszej OSP”.
![]() |
Obecna, nowoczesna remiza OSP Gwiździny. Zbudowana w latach 1985 – 1990, poświęcona 14 VI 1990 roku (fot. z archiwów własnych) |
Poza wzmożoną działalnością kulturalną, oddaniem do użytku remizy oraz przyjęciem w poczet członków nowych druhów w latach 1989 – 1990 wybuchły w Gwiździnach dwa pożary, w gaszeniu, których czynny udział brała Ochotnicza Straż Pożarna. Najpierw u Wojciechowskiego zapaliła się obora, a potem w listopadzie 1990 roku zapaliły się budynki po Państwowym Gospodarstwie Rolnym (PGR), w których znajdowała się trzoda chlewna. Dzięki szybkiej interwencji druhów z Ochotniczej Straży Pożarnej uratowano 227 prosiąt. Kolejny i zarazem najbardziej dotkliwy dla lokalnej kultury pożar wybuchł 7 grudnia 1990 roku w Tylicach. W akcji gaśniczej zabytkowego kościoła brały wówczas udział jednostki straży pożarnej Nowego Miasta Lubawskiego i okolicznych wsi. Ks. Rutkowski, proboszcz parafii w Tylicach, naoczny świadek w następujący sposób opisywał tamte wydarzenia: „Pożar miał miejsce 7 grudnia ok. godz. 22. Pierwszym, który go zauważył, był sołtys Dąbrowski, który wraz z synami energicznie włączył się do akcji gaszenia. Powiadomiona przez niego jednostka straży pożarnej w NML, przybyła w ciągu kilku minut. Od razu mieszkańcy wsi rozpoczęli niebezpieczną akcję ratowania cennych eksponatów (…) 21 jednostek na zmianę gasiło kościół do godz. 330, a całkowicie akcję zakończono o godz. 700”.
Działalność straży pożarnej nie ogranicza się do gaszenia pożarów, ale obejmuje też interwencje podczas wypadków drogowych oraz kontrolę pożarową domów, mieszkań i gospodarstw. W archiwum OSP Gwiździny znajduje się nawet upoważnienie z datą 13 marca 1990 roku. Jego treść jest następująca: „Na podstawie (…) rozporządzenia Ministra Spraw Wewnętrznych z dnia 23. III.1976 r. w sprawie kontroli stanu ochrony przeciwpożarowej, określenia wykroczeń, na które członkowie ochotniczych straży pożarnych są upoważnieni do nakładania grzywien w drodze mandatu karnego oraz zasad i sposobu wydawania upoważnień (Dz. U. nr 13 poz. 94) UPOWAŻNIAM Samsel Jan (…) do przeprowadzenia kontroli stanu ochrony przeciwpożarowej w nieuspołecznionych gospodarstwach rolnych i innych obiektach budowlanych (…) oraz do nakładania grzywien w drodze mandatu karnego (…)”. Upoważnienie było ważne tylko dla wsi Gwiździny, od 23 marca roku 1990 do 2 kwietnia tego samego roku.
Innym przejawem aktywności OSP Gwiździny po 1989 roku są interwencje podczas wypadków drogowych. Do jednej z nich doszło 4 listopada 2004 roku na trasie Gwiździny – Mroczno. Na miejscu wypadku stawiły się zastępy z JRG PSP w Nowym Mieście Lubawskim oraz OSP Gwiździny. Przybyłe na miejsce zdarzenia zastępy zastały samochód osobowy marki Smart, który bocznym uderzeniu w drzewo został odrzucony na pobocze drogi. Wewnątrz pojazdu znajdowała się jedna osoba. Była to kierująca autem kobieta. „Ratownicy przeprowadzili rozpoznanie i zabezpieczyli miejsce zdarzenia. Poszkodowanej założono kołnierz ortopedyczny, po czym ewakuowano z pojazdu na nosze typu deska i przekazano przybyłej na miejsce obsadzie karetki pogotowia. Poszkodowana została przetransportowana na SOR w Iławie. Zastęp OSP przy użyciu narzędzi hydraulicznych odgiął prawe drzwi pojazdu w celu odłączenia akumulatora. Ruch na drodze w czasie prowadzonych działań był całkowicie zamknięty. Następnie wyciągnięto pojazd na drogę i udzielono pomocy przy załadunku na lawetę. Uprzątnięto miejsce zdarzenia i dokonano sorpcji niewielkiej ilości płynów eksploatacyjnych pojazdu, po czym przywrócono ruch na drodze. Akcja trwała 1,5 godziny, przyczyną powstania zdarzenia było niedostosowanie prędkości do aktualnie panujących warunków na drodze”.
W roku 2003 Starosta Nowomiejski Pan Stanisław Czajka przysłał naczelnikowi Ochotniczej Straży Pożarnej w Gwiździnach specjalne podziękowanie za akcję usuwania szkód spowodowanych ulewami. Starosta w swoim piśmie wyraża wdzięczność „za profesjonalizm i odpowiedzialną postawę podczas usuwania szkód wywołanych intensywnymi opadami deszczu”.
Druhowie z Ochotniczej Straży Pożarnej w Gwiździnach, w okresie III Rzeczypospolitej (1989 – 2011) mogą się pochwalić wieloma pucharami oraz dyplomami zdobytymi na gminnych, powiatowych oraz wojewódzkich zawodach sportowo – pożarniczych. W tym miejscu warto przybliżyć częstotliwość organizowania zawodów tego typu w naszym kraju. Zawody gminne są organizowane, co roku przez Zarząd Oddziału Gminnego ZOSP RP i Komendę Powiatową Państwowej Straży Pożarnej (PSP). Natomiast za organizację zawodów powiatowych, co dwa lata, jest odpowiedzialny Zarząd Oddziału Gminnego ZOSP RP i Komenda Powiatowa PSP. Kolejne na szczeblu regionalnym są organizowane, co cztery lata przez Zarząd Oddziału Wojewódzkiego ZOSP RP i Komendę Wojewódzką PSP zawody wojewódzkie. Najlepsi z najlepszych na zawodach wojewódzkich mogą wziąć udział w zawodach krajowych organizowanych, co cztery lata przez Zarząd Główny ZOSP i Komendę Główną Państwowej Straży Pożarnej.
Okres po 1989 roku dla OSP Gwiździny jest czasem rozkwitu przejawiającego się w wielu sukcesach sportowych. Już 5 maja 1991 roku druhowie zajęli szóste miejsce w Gminnych Zawodach Sportowo – Pożarniczych. W 2003 męska drużyna OSP Gwiździny zajęła III miejsce na II Wojewódzkich Zawodach Sportowo – Pożarniczych w Gródkach. Pierwsze miejsce zajęła OSP Miłomłyn, a drugie OSP Jedwabno. W 2005 roku (22 maja) w grupie seniorów na Zawodach Sportowo – Pożarniczych Gminy Nowe Miasto Lubawskie grupa seniorów OSP Gwiździny zajęła pierwsze miejsce. Na tych samych zawodach Młodzieżowa Drużyna Pożarnicza Dziewcząt uplasowała się na IV miejscu. Natomiast w czerwcu roku 2006 na zawodach tego samego szczebla grupa dziewcząt OSP Gwiździny zajęła II miejsce. Podium na zawodach gminnych zapewniło dziewczętom awans do zawodów powiatowych (17 czerwca 2007), na których zajęły pierwsze miejsce i awansowały na zorganizowane 23 czerwca 2007 roku III Wojewódzkie Zawody Sportowo – Pożarnicze OSP Woj. Warmińsko – Mazurskiego. Dziewczyny z OSP Gwiździny dwa razy zajęły trzecie miejsce: w klasyfikacji generalnej oraz w konkurencji „Ćwiczenia bojowe”.
V Powiatowe Zawody Sportowo – Pożarnicze w czerwcu 2007 roku zakończyły się zwycięstwem kobiecej drużyny pożarniczej z OSP Gwiździny. Natomiast w Gminnych Zawodach Sportowo – Pożarniczych Nowe Miasto Lub. – Tylice, zorganizowanych 27 maja 2007 roku, pierwsze miejsce zdobyła grupa seniorów z OSP Gwiździny. Dnia 1 czerwca 2008 roku na Gminnych Zawodach Sportowo – Pożarniczych grupa mężczyzn Ochotniczej Straży Pożarnej w Gwiździnach zajęła pierwsze miejsce. Na kolejnych zawodach tego samego szczebla, które odbyły się 24 maja 2009 roku obie drużyny, męska i żeńska, zajęły pierwsze miejsce na podium.
Dzień 31 maja 1993 roku na zawsze pozostanie w pamięci członków Ochotniczej Straży Pożarnej w Gwiździnach. Tego dnia kupiono pierwszy pojazd, żuka. Kupno auta zakończyło erę problemów z dojazdem do miejsca pożaru. Prędzej strażacy musieli korzystać z ciągnika i przyczepy Kółka Rolniczego. Teraz w końcu mieli swój środek transportu, na którym mogli przewozić motopompę. Nowy pojazd poświęcił ks. Marek Woziński, ówczesny proboszcz parafii pw św. Jana Bosko w Gwiździnach.
Rok 1993. Po poświęceniu żuka ks. Marek Woziński oraz członkowie OSP Gwiździny zrobili sobie zdjęcie przy zabytkowej sikawce z 1918 roku (fot. Zdzisław Domżalski) |
Rok 1993. Poświęcenie żuka przez proboszcza Marka Wozińskiego |
Rok 1993. Pamiątkowe zdjęcie po poświęceniu żuka przez proboszcza Marka Wozińskiego (fot. Zdzisław Domżalski) |
W 1995 roku biskup Chrapek dokonał wizytacji parafii, druhowie z OSP Gwiździny pełnili wówczas straż w kościele.
W okresie III Rzeczypospolitej jednym z najważniejszych wydarzeń dla Ochotniczej Straży Pożarnej w Gwiździnach było nadanie sztandaru oraz zakup dwóch nowych aut, które zastąpiły wysłużonego żuka. Powagę uroczystości z 3 maja 2007 roku najlepiej oddadzą słowa zapisane we wstępie Regulaminu Sztandarów wydanego Przez Związek Straży Pożarnych RP: „Sztandar, dawna chorągiew, stanowi symbol charakteryzujący godność jednocząc ludzi we wspólnym działaniu dla ogólnego dobra. Chlubne tradycje strażackie wiążą się z odwagą i gotowością do niesienia bezinteresownej pomocy w obliczu zagrożonego zdrowia, życia i mienia. W okresach szczególnie trudnych dla niepodległości Ojczyzny brać strażacka stawała w jej obronie, dając przykłady głębokiego patriotyzmu. Wypełnianie strażackich powinności wymagało i stale wymaga gotowości do największych poświęceń. Właśnie takie przykłady strażackich postaw są źródłem społecznego uznania i szacunku. Dowodem godności i honoru jakimi szczyci się Ochotnicza Straż Pożarna lub oddział Związku Ochotniczych Straży Pożarnych Rzeczypospolitej Polskiej jest posiadanie sztandaru. Natomiast fakt jego ufundowania jest wyrazem najwyższego społecznego uznania”.
Sztandar dla druhów jest czymś wyjątkowym, a uroczystość jego nadania zgodnie z regulaminem, powinna być „ściśle związana z rocznicą działalności OSP lub oddziału ZOSP RP, bądź stanowić główny element programu Dnia Strażaka(…). Wręczenie sztandaru powinno być połączone z indywidualnym uhonorowaniem strażaków i osób wspierających ich działalność (…). Przebieg uroczystości wręczenia sztandaru określa ceremoniał OSP”.
Wiele radości druhom OSP z Gwiździn przyniósł dzień 1 stycznia 2015 r., w którym ich jednostkę włączono do Krajowego Systemu Ratowniczo-Gaśniczego (KSRG). Jest to jedenasta jednostka OSP z powiatu nowomiejskiego, która działa w strukturach KSRG.
![]() |
Dzień 3 maja 2007, uroczysty pochód na Mszę świętą do kościoła pw św. Jana Bosko w Gwiździnach. Początek uroczystości nadania sztandaru i poświęcenia dwóch nowych samochodów (fot. Tomasz Waruszewski) |
Dzień 3 maja 2007. Poświęcenie aut przez kapelana Bernarda Zakrzewskiego. Na zdjęciu jest również obecny ks. proboszcz Piotr Hojak (fot. Zdzisław Domżalski) |
Artykuł pragnę zakończyć wybranymi zdjęciami
Zawody powiatowe Kurzętnik 2007
ZAWODY WOJEWÓDZKIE
Prezesi OSP Gwiździny | Data wstąpienia do straży | Zajmował stanowisko prezesa w latach | Informacje dodatkowe |
Antoni Domżalski[1] | 1910 (?) | ||
Leonard Domżalski | ? - 1939 | Sołtys wsi Gwiździny do 1939 roku. | |
Henryk Modrow | 1939 - 1945 | Dziedzic z majątku w Gwiździnach. Kierował strażą podczas okupacji. Mimo, że był ewangelikiem, ochraniał mieszkańców wsi oraz katolickich duchownych przed terrorem okupantów. Po wkroczeniu Rosjan na Ziemię Lubawską, w styczniu 1945 roku musiał uciekać do Niemiec. | |
Teofil Dembiński | 1945 - 1951 | ||
Flaszyński | 1951 - 1960 | ||
Tafel Feliks | 1960 - 1985 | W latach 1960 – 1985 wymiennie pełnił funkcję prezesa oraz naczelnika. Co 5 lat zamieniał się ze Stefanem Chałą. | |
Stefan Chała | 1950 rok | 1960 - 1988 | Imię ojca: Franciszek. Data urodzenia: 21 VII 1932. |
Kazimierz Waruszewski Dariusz Waruszewski | 1988 – 2016 Od 2 stycznia 2016 r. |
Tabela przedstawia wszystkich Prezesów OSP Gwiździny
[1]Tezę, że właśnie on był pierwszym prezesem lub naczelnikiem Ochotniczej Straży Pożarnej w Gwiździnach opieram na wnioskach, które wyciągnąłem po przeczytaniu książki Stanisława Gizińskiego, Pożarnictwo Pomorza Nadwiślańskiego…. Autor twierdzi, że prezesami straży ochotniczych w XIX i pierwszej połowie XX wieku byli najczęściej przedstawiciele władz samorządowych. Rodzina Domżalskich zawsze była związana ze strażą, nawet obecnie Zdzisław Domżalski jest naczelnikiem, a w roku 1939 Leonard Domżalski, syn Antoniego był sołtysem wsi Gwiździny. Z tych przesłanek wyciągam wniosek, że pierwszym prezesem był Antoni, a drugim Leonard Domżalski.
Autor:Tomasz Chełkowski
Kontakt:
ziemialubawska@protonmail.com
Wszelkie prawa zastrzeżone!
Jeśli chcesz skorzystać z moich materiałów najpierw zapytaj mnie o zgodę ;)
↧
Bursztyn skarb naszych przodków, który zdobił i leczył
Wstęp:
Prusowie zamieszkiwali tereny na wschód od Wisły, obejmujące część obecnego województwa kujawsko-pomorskiego, całe warmińsko-mazurskie oraz rosyjski obwód kaliningradzki. Można śmiało stwierdzić, że pruskie plemiona były przodkami niektórych Polaków. Prusowie słynęli z długowieczności, rzadko chorowali i byli często uśmiechnięci. Częściowo taki stan rzeczy zawdzięczali temu co jedli i pili. Pisałem o tym w artykule pt.: "Prusowie z Ziemi Lubawskiej i ich sekret długowieczności". Naiwny jednak będzie ten, który stwierdzi, że dieta była jedynym sekretem długowieczności Prusów.
Bursztyn:
Bursztyn był znany i ceniony już w starożytności. Nasi przodkowie z Ziemi Lubawskiej, a szerzej mieszkańcy całych Prus traktowali bursztyn w sposób wyjątkowy, wytwarzali z niego ozdoby oraz wierzyli w jego właściwości lecznicze. Wszak bursztyn był skarbem, o który zabiegali możni tego świata. W czasach antycznych cesarze Rzymu, a później cesarze niemieccy. Bursztyn kupowali też możni z Bliskiego i Dalekiego Wschodu, zwłaszcza z Biznacjum. W epoce antycznej i wczesnym średniowieczu kupcy pruscy wędrowali po całym świecie, pływali po Morzu Bałtyckim do krajów skandynawskich, byli wszędzie tam gdzie był popyt na bursztyn. Dzięki temu Prusowie stali się bardzo bogaci. Moim zdaniem ten cenny skarb był jednym z powodów podboju Prus w XIII wieku przez Zakon krzyżacki.
Bursztyn ceniono z dwóch powodów. Ponieważ był piękną ozdobą i leczył wiele chorób. W XXI wieku ludzie jakby zapomnieli o cudownych właściwościach rzeczy, które stworzył Bóg lub Natura. Nie mam na myśli tylko bursztynu ale też gorczycę, srebro koloidalne, zioła, moc soków, moc diety itp. Wróćmy jednak do meritum, czyli bursztynu. Poniżej prezentuję spis chorób i dolegliwości przy leczeniu których warto się wspomóc bursztynem.
1. Już 1000 lat p.n.e bursztyn był drogim i pożądanym cackiem, a starożytni magowie i medycy zalecali nosić go bezpośrednio na ciele, ponieważ wtedy zachowuje się zdrowie przez długie lata, młody wygląd i wesołe usposobienie, a mózg na starość nie będzie płatał figli, czyli nie dojdzie do demencji starczej. Już wtedy odkryto, że przedmioty z bursztynu: wisiory, bransolety, korale i inna biżuteria oczyszczają atmosferę, wprowadzają miły nastrój, a także posiadają moc godzenia zwaśnionych osób (źródło).
2.Święta Hildegarda z Bingen, niemiecka mistyczka i zielarka, pisała, że spożywanie bursztynu w formie nalewki na piwie, winie lub wodzie pomaga przy bólach brzucha i bólach pęcherza. Warto w tym miejscu dodać, że lekarze arabscy polecali bursztyn na wiele chorób między innymi biegunkę i krwotoki.
3. Specjaliści od medycyny naturalnej uważają np., że każdego z nas otacza pole elektromagnetyczne. Na skutek stresu czy choroby pojawia się w nim nadmiar ładunków dodatnich. Tymczasem nasz organizm funkcjonuje prawidłowo, gdy między ładunkami dodatnimi i ujemnymi istnieje równowaga. To dzięki bursztynowi, który wytwarza przyjazne nam ładunki ujemne, możemy ją odzyskać. Badania wykazały, że kamień ten zawiera wiele cennych mikroelementów: krzem, magnez, żelazo, wapń, potas, związki organiczne połączone z jodem, substancje lotne, kwasy żywiczne. Korzystnie na nasze zdrowie wpływa jednak bursztyn surowy, czyli nieszlifowany. Ma wtedy właściwości antybakteryjne, ułatwia gojenie, a także obniża ciśnienie tętnicze, wzmaga wydzielanie żółci, uspokaja, aktywizuje organizm do walki z chorobami i do regeneracji".
4. Nalewkę bursztynową na rozmaite dolegliwości stosował ojciec Klimuszko. Jego nalewka działa na bóle głowy i zmęczenie; leczy zapalenie oskrzeli i profilaktyczne może być stosowana w okresie przeziębień i grypy. Nalewka ojca Klimuszki obniża ciśnienie tętnicze, wspomaga wydzielanie żółci, pobudza reakcje odpornościowe organizmu, ułatwia gojenie ran, zapobiega tworzeniu się zmarszczek,. Pomaga przy chorobach górnych dróg oddechowych, nieżytach, zatruciach, niedomaganiach mięśnia sercowego. Nalewkę ojca Klimuszki można łatwo kupić w wielu sklepach zielarskich.
![]() |
Naszyjnik bursztynowy. |
Uroda pruskich kobiet
Pruskie dziewczęta tak samo jak obecnie Polki były znane ze swej urody. Były pożądane najczęściej przez Duńczyków i wikingów, którzy porywali je przy każdej nadarzającej się okazji. Powiedzmy sobie szczerze piękna Prusinka albo Polka (Słowianka) jako żona bądź służąca (niewolnica) marzyła się wielu średniowiecznym mężczyznom. Do dziś wielu mężczyzn z Zachodu zachwyca się urodą naszych dziewcząt. Dlaczego Prusinki były takie ładne? Czy to z powodu zdrowego stylu życia o którym już pisałem? Pewnie w znacznym stopniu tak, wszak wygląd zewnętrzny oraz zdrowie są zależne od tego co człowiek je i pije oraz jak spędza wolny czas.
"Ludzie ci mają błękitne oczy, czerwoną twarz i długie włosy" tak o wyglądzie Prusów pisał żyjący w XII wieku kronikarz Helmold. Opisy o niebieskich, błękitnych oczach pojawiają się u kilku kronikarzy i pokrywają się z wynikami badań archeologicznych. Jak podaje Lech Z. Niekrasz:
"Prus, podobnie jak Polak i Skandynaw w wiekach średnich był postawnym mężczyzną o jasnej cerze, jasnych włosach i oczach. Kobiety pruskie swym wyglądem również przypominały Słowianki".
Cechą charakterystyczną pruskich dziewcząt była umiejętność łączenia wielu pozytywnych cech. Z jednej strony były piękne i potrafiły się ładnie ubrać, a z drugiej w swoich domach na zwykłych krosnach umiały wytwarzać wełniane i lniane ubrania (m.in. kaftany, płaszcze, koszule, futrzane czapki i spodnie zwane lagno), które mogły śmiało konkurować (jak byśmy to dziś nazwali) z zagranicznymi wyrobami.
Prusinki ceniły biżuterię, z bursztynu, miedzi i mosiądzu. Lubiły bransolety i naszyjniki oraz kółka wieszane na uszach. Znaleziska archeologiczne dostarczają nam wielu informacji dowodzących tego, że Prusowie, a przede wszystkim ich płeć piękna dbali nie tylko o higienę ale też o swój wygląd - kościane grzebyki z brązowymi okuciami, ażurowe zapinki, zawieszki, naszyjniki, wisiorki, zausznice i wiele innych ciekawych znalezisk zostało odkrytych dzięki archeologom.
W wielu książkach możecie przeczytać, że niby Prusowie nie cenili bursztynu, a pruskie kobiety nie nosiły bursztynowej biżuterii. Sławomir Klec Pilewski w swoim artykule (link - http://prusowie.pl/historia/dysputy_pilewski-1.php) podważa tego typu teorie. Ja również się z nim zgadzam.
"Prus, podobnie jak Polak i Skandynaw w wiekach średnich był postawnym mężczyzną o jasnej cerze, jasnych włosach i oczach. Kobiety pruskie swym wyglądem również przypominały Słowianki".
Cechą charakterystyczną pruskich dziewcząt była umiejętność łączenia wielu pozytywnych cech. Z jednej strony były piękne i potrafiły się ładnie ubrać, a z drugiej w swoich domach na zwykłych krosnach umiały wytwarzać wełniane i lniane ubrania (m.in. kaftany, płaszcze, koszule, futrzane czapki i spodnie zwane lagno), które mogły śmiało konkurować (jak byśmy to dziś nazwali) z zagranicznymi wyrobami.
Prusinki ceniły biżuterię, z bursztynu, miedzi i mosiądzu. Lubiły bransolety i naszyjniki oraz kółka wieszane na uszach. Znaleziska archeologiczne dostarczają nam wielu informacji dowodzących tego, że Prusowie, a przede wszystkim ich płeć piękna dbali nie tylko o higienę ale też o swój wygląd - kościane grzebyki z brązowymi okuciami, ażurowe zapinki, zawieszki, naszyjniki, wisiorki, zausznice i wiele innych ciekawych znalezisk zostało odkrytych dzięki archeologom.
W wielu książkach możecie przeczytać, że niby Prusowie nie cenili bursztynu, a pruskie kobiety nie nosiły bursztynowej biżuterii. Sławomir Klec Pilewski w swoim artykule (link - http://prusowie.pl/historia/dysputy_pilewski-1.php) podważa tego typu teorie. Ja również się z nim zgadzam.
Pisanie o Prusinkach, nie noszących bursztynowej biżuterii jest (delikatnie mówiąc) niepoważne. Jak można mówić, że Prusai nie cenili swojego skarbu, po który od setek (a może nawet tysięcy) lat przybywali kupcy z Italii i Bliskiego Wschodu? To tak jakby dziś ktoś powiedział, że Polacy nie lubią piwa albo piłki nożnej. Moim zdaniem Prusinki lubiły bursztynowe ozdoby, ponieważ był to ich "narodowy skarb", a ci którzy piszą inaczej są w błędzie, mylą się tak samo jak osoby opowiadające teorie typu: "ludzie w średniowieczu się nie myli i żyli krótko". Wszystko wskazuje na to, że w średniowieczu ludzie jednak się myli, a osób osiągających wiek 60-70 lat nie brakowało.
![]() |
Naszyjnik bursztynowy. |
Jest wiele osób, którym pomógł kontakt z bursztynem. Postanowiłem, że poszperam w wirtualnym świecie i poszukam osób, które powróciły do zdrowia dzięki bursztynowej biżuterii i bursztynowym nalewkom. Oto kilka przykładów, które udało mi się znaleźć:
1. Migrena:
"Spotkałam się nad morzem z pewną uzdrowicielką. Ona mi doradziła, żeby nosić kamień bursztyn na szyi, że ma moc uzdrowicielską i do mojego temperamentu pasuje właśnie bursztyn. Czy to możliwe, że leczenie bursztynem jest skuteczne? Ja wcześniej nie wierzyłam, że takie coś może działać. Jednak ja nie mam już migren, które mnie męczyły od bardzo dawna. Czuje się o wiele lepiej".
"Bursztyn można nawet pić, co likwiduje bóle głowy. Drobne kawałki bursztynu zalać oczywistym czystym spirytusem. Odstawić należy na 10 dni w ciepłe miejsce. Od czasu do czasu trzeba wstrząsnąć. Po tym czasie nalewka jest już gotowa. Po wyczerpaniu nalewki można rozdrobnić bursztyn i następnie zalać. Bursztyn trzeba zalewać tylko 2 razy" - źródło: http://www.kfd.pl/leczenie-bursztynem-141727.html/#ixzz2t2oy6geZ
2. Nadczynność tarczycy:
"jak byłam dzieckiem, wykryto u mnie nadczynność tarczycy, która w dodatku ciągle się powiększała. Straszono mnie operacją, bo pomimo leczenia. I jakoś tak zaczęłam nosić korale z bursztynu takie nieoszlifowane i po jakimś czasie wszystko wróciło do normy"- źródło: http://f.kafeteria.pl/temat.php?id_p=3660921&start=30
3. "Bóle gardła, choroby tarczycy, infekcje dróg oddechowych, dolegliwości przewodu pokarmowego - dobrym sposobem jest zaszycie w materiale chustki lub szalika kawałków bursztynu i częste ich noszenie, a także biżuteria z bursztyny- korale, naszyjniki, wisiorki itp. z nieoszlifowanego bursztynu. Bolącą szyję warto nacierać rozgrzewającą nalewką bursztynową" - źródło: http://bursztyny.istore.pl/pl/static/bursztyn-w-medycynie-naturalnej.html (link przestał działać jakiś czas temu)
Ciekawostka o leczniczej mocy bursztynu:
Wiara w dobroczynne działanie bursztynu jest poparta wynikami badań naukowych. Odkryto, że kwas bursztynowy działa jak biostymulator - pobudza system nerwowy, reguluje pracę nerek i jelit, jest środkiem przeciwzapalnym i antytoksycznym. Na bazie tego składnika wyrabia się maści i kremy na dolegliwości reumatyczne, astmatyczne, owrzodzenia i podrażnienia skóry oraz na schorzenia oskrzeli, gardła i tarczycy. Kwas i olej uzyskane z bursztynu wykorzystywane są też przez przemysł kosmetyczny, gdyż niszczą wolne rodniki i bakterie oraz mają właściwości dezynfekujące, a także łagodzące skutki oparzeń i ukąszeń owadów. Z tych względów producenci prześcigają się w oferowaniu wciąż nowych pomysłów na wykorzystanie bursztynu - na rynku można dostać wypełnione bursztynem materace i poduszki, maty dla zwierząt, wkładki do butów z bursztynowym miałem, wsporniki pod plecy i szyję dla kierowców, bursztynowe kadzidełka i wiele innych tego typu przedmiotów.
Jak się więc okazuje, bursztyn z Bałtyku nieprzypadkowo przez całe tysiąclecia funkcjonował jako panaceum na bardzo wiele schorzeń. Taką legendą i uzasadnioną wiarą otoczony jest również w dniu dzisiejszym.
Jak się więc okazuje, bursztyn z Bałtyku nieprzypadkowo przez całe tysiąclecia funkcjonował jako panaceum na bardzo wiele schorzeń. Taką legendą i uzasadnioną wiarą otoczony jest również w dniu dzisiejszym.
Przepis na bursztynową nalewkę:
Rozkruszamy bursztyn (jantar) w moździerzu – 5 gram i zalewamy 96 procentowym spirytusem – 1/2 litra. Przechowujemy w ciepłym miejscu, wstrząsając co jakiś czas. Do użytku po dwóch tygodniach. Powinno się pić codziennie herbatę z trzema kroplami nalewki bursztynowej, która przeciwdziała przeziębieniom. Z kolei nacieranie piersi i pleców nalewką obniża temperaturę ciała. Bursztyn łagodzi arytmię serca, bóle głowy i dolegliwości krążeniowe.
Czyż to nie wystarczające powody, aby po kolejnym sztormie czy silniejszym morskim wietrze wyruszyć na nadmorski spacer w poszukiwaniu bałtyckiego złota?
Źródło: BIO, 3/2011, str. 110-113, www.gazetakaszubska.pl
Bursztyn - Amber Route
gra komputerowa
"W zamierzchłych czasach, kiedy ludzkość nie znała jeszcze samolotów, kolei żelaznych ani ogromnych ciężarówek, a większą część ziem nad Wisłą porastały nieprzebrane puszcze i bory, kupieckie karawany przebijały się przez dziewicze ostępy w drodze po jeden z najcenniejszych skarbów antycznego świata – bursztyn. Droga najeżona była oczywiście niebezpieczeństwami, z których bandyci stanowili najmniejszy problem. Starożytne ziemie kryły wówczas bowiem brukołaki, topielce, dziwożony, strzygi i wszelkiego rodzaju potworności tylko czekające na nieostrożnych podróżnych. W taki właśnie czas przenosi gracza Amber Route, karcianka polskiego studia Mobile Wings Interactive.
Autor: Tomasz Chełkowski
Kontakt:
ziemialubawska@protonmail.com
Wszelkie prawa zastrzeżone!
Jeśli chcesz skorzystać z moich materiałów najpierw zapytaj mnie o zgodę ;)
↧
Drwęca gazeta z okresu międzywojennego
W okresie Drugiej Rzeczypospolitej na terenie Ziemi Lubawskiej istniało sporo polskich czasopism, z których należy wyróżnić "Drwęcę" ukazującą się w latach 1921 – 1939 w Nowym Mieście Lubawskim. Gazeta ta powstała dzięki zaangażowaniu lubawskiego patrioty dr Teofila Rzepnikowskiego, który był twórcą Banku Ludowego w Lubawie. Dzięki jego staraniom Banki Ludowe w Nowym Mieście Lubawskim i Lubawie wykupiły od Karola Kaepkego przedsiębiorstwo Księgarnia, drukarnia i introligatornia w Nowym Mieście Lubawskim, a w miejsce wydawanej przez Niemca gazety Neumarker Zeitung zaczęły wydawać nowe czasopismo o nazwie Drwęca[1].
Na przełomie 1921 i 1922 roku redaktorem naczelnym gazety został ks. Józef Dembieński, który przybył do Nowego Miasta Lubawskiego z parafii w Legbądzie (powiat tucholski) w sierpniu 1920 roku. Ks. Dembieński od 1931 roku był dodatkowo prezesem powiatowym Stronnictwa Narodowego w Nowym Mieście Lubawskim, a prowadzona przez niego gazeta stała się organem prasowym tej partii. W latach 1923 – 1925 redaktorem gazety była Maria Bogusławska, literatka i powieściopisarka, która próbowała upodobnić Drwęcę do pisma literackiego, co nie zostało odebrane przychylnie przez okolicznych mieszkańców. Od 1 listopada 1926 roku redakcja Drwęcy zaczęła wydawać mutację Głos Lidzbarski dla Lidzbarka Welskiego i okolic, a od 1 września 1928 roku Głos Mazurski dla Działdowa i okolic[2].
Od 1924 roku w celu poprawienia jakości i podwyższenia standardów gazety redakcja Drwęcy zaczęła wydawać ją z różnymi dodatkami, takimi jak: Opiekun Młodzieży, Nasz Przyjaciel, Rolnik, Orędownik Powiatowy Starostwa Powiatowego oraz Kalendarz Łąkowski, drukowany od 1927 do 1939 roku. Ten ostatni był związany z kultem maryjnym w Łąkach Bratiańskich[3].
![]() |
Egzemplarze Głosu Lidzbarskiego w Muzeum Etnograficznym w Jeleniu. Wieś Jeleń znajduje się niedaleko Lidzbarka Welskiego. |
![]() |
Jeden z artykułów. Kalendarz Łąkowski na rok 1934 |
![]() |
Neumarker Zeitung gazeta, która była wydawana w Nowym Mieście Lubawskim przed polską Drwęcą. |
[1] Ks. Józef Dembieński, Nowomiejskie wspomnienia 1920-1939, opracował, przygotował do druku, wstępem i przypisami opatrzył Andrzej Korecki, Nowe Miasto Lubawskie 2004, s. 7.
[2] Ibidem, s. 8; Korecki Andrzej, Nowe Miasto Lubawskie w czasach Drugiej Rzeczypospolitej(1920-1939) [w:] Nowe Miasto Lubawskie zarys dziejów…, s. 189;
[3] Grabowski Stanisław, W cieniu bratiańskiego zamku. Z dziejów Gminy Nowe Miasto Lubawskie, Warszawa 2010, s. 308 – 309; Ks. Józef Dembieński, Nowomiejskie…, s. 29 – 31.
Autor: Tomasz Chełkowski
Kontakt:
ziemialubawska@protonmail.com
Wszelkie prawa zastrzeżone!
Jeśli chcesz skorzystać z moich materiałów najpierw zapytaj mnie o zgodę ;)
↧
↧
Krzyżacy przybywają! Jak na Ziemi Lubawskiej upadły Święte Gaje, a Słońce powoli przestawało być Bogiem
Wstęp
Prusowie, gdybyśmy dziś zapytali mieszkańców Ziemi Lubawskiej z czym kojarzy im się ta nazwa to pewnie byśmy usłyszeli: „z Prusami, czyli z Niemcami”. Niestety ale tylko my historycy oraz regionaliści i nieliczni uczniowie okolicznych szkół (naprawdę nieliczni) posiadamy wiedzę o Prusach, czyli poganach, którzy żyli na terenie całego województwa warmińsko – mazurskiego do XIII wieku. Wiek ten był przełomowy. To właśnie wtedy, najpierw biskup Chrystian z zakonu cystersów, a później zakon krzyżacki nawrócili mieszkańców Ziemi Lubawskiej i całych Prus (obecne województwo warmińsko – mazurskie) na chrześcijaństwo.
Niewiele wiemy o tym tajemniczym ludzie. Jednak to nie oznacza, że nie wiemy nic. Na dzień dzisiejszy możemy z pewnością stwierdzić, że Prusowie nigdy nie stworzyli jednolitego państwa, byli podzieleni na plemiona, które często walczyły ze sobą oraz broniły się przed najazdami chrześcijan z ziemi chełmińskiej i Mazowsza. Oczywiście nie bądźmy naiwni i nie koloryzujmy Prusów, którzy również napadali na ziemie swoich chrześcijańskich sąsiadów, palili ich wioski, brali łupy oraz niewolników.
Znaleziska archeologiczne z okolicznych grodzisk jednoznacznie i bezspornie udowodniły, że na terenie Ziemi Lubawskiej kwitł handel między światem chrześcijan i pogan, a w czasach dawniejszych na terenie tym krzyżowały się dwa szlaki bursztynowe. W czasach starożytnych kupcy m.in. z Rzymu i Egiptu podróżowali przez te tereny i zatrzymywali się w miejscach, w których obecnie znajdują się wsie Targowisko Dolne i Targowisko Górne.
Znaleziska archeologiczne z okolicznych grodzisk jednoznacznie i bezspornie udowodniły, że na terenie Ziemi Lubawskiej kwitł handel między światem chrześcijan i pogan, a w czasach dawniejszych na terenie tym krzyżowały się dwa szlaki bursztynowe. W czasach starożytnych kupcy m.in. z Rzymu i Egiptu podróżowali przez te tereny i zatrzymywali się w miejscach, w których obecnie znajdują się wsie Targowisko Dolne i Targowisko Górne.
Tak więc obszar Ziemi Lubawskiej w czasach starożytnych był obszarem, który przecinały szlaki handlowe prowadzące nad Morze Bałtyckie. Później w średniowieczu zamieszkali tu Prusowie, z plemienia Sasinów (Zajęcy). Nie wiemy, w którym wieku Sasini przybyli ze wschodu (dokładnie z Galindii, krainy wielkich jezior ma Mazurach) na teren Ziemi Lubawskiej prawdopodobnie osiedlili się tu między VIII – IX wiekiem. Wiemy natomiast, że w czasach Bolesława Chrobrego (992 – 1025), a dokładnie w roku 1015 roku rozpoczęły się zbrojne wyprawy na tereny kontrolowane przez pogańskie plemiona. Chrobry opanował wówczas Ziemię Chełmińską i dotarł aż do rzeki Ossy, która stanowi zachodnią granicę Ziemi Lubawskiej – zamieszkiwanej wówczas przez pruskie plemię Sasinów. Do kolejnych prusko – polskich potyczek doszło za panowania Władysława Hermana (1079 – 1102). Zarówno Słowianie jak i poganie przez cały czas ograniczali się do łupieżczych najazdów, porywania kobiet i dzieci oraz wypraw odwetowych[1].
Do największej fali krucjat na tereny Sasinów i Galindii doszło za panowania Bolesława Krzywoustego (1107 – 1138), który był ostatnim polskim królem przed rozbiciem dzielnicowym. Jak prędzej wspomniałem tereny Ziemi Chełmińskiej aż do Osy zostały zdobyte przez Bolesława Chrobrego co oznacza, że krucjaty z XI wieku odbywały się na ziemiach położonych za rzeką Osą – kontrolowanych przez plemiona Sasinów[2]. Łupieżcze walki, krucjaty i wyprawy odwetowe organizowane przez pruskie plemiona trwały aż do XIII wieku, który był wiekiem przełomowym, wiekiem w którym barwna, różnorodna i tajemnicza religia Prusów zaczęła być stopniowo wypierana przez chrześcijaństwo. W pewnym sensie proces ten trwa do dnia dzisiejszego.
Początek nowej religii...
Najbardziej przełomowy okres dla rozwoju chrześcijaństwa na omawianych terenach przypada na lata 1209 – 1230 i wiąże się z Chrystianem, cysterskim mnichem pochodzącym z Oliwy. Chrystian próbował nawrócić pogan i zbudować własne państwo misyjne w Prusach. Niestety pogański sprzeciw wobec nowej religii z czasem spowodował załamanie się misji cystersa i sprowadzenie na tereny Ziemi Chełmińskiej Krzyżaków, którzy zastąpili biskupa w jego chrystianizacyjnej misji. Zakon Krzyżacki często siłą zmuszał Prusów do chrztu, „nawracał mieczem”. W XIII wieku wielu pogańskich mieszkańców Ziemi Lubawskiej i okolicznej Galindii poległo w obronie swojej rodzimej wiary, a ich miejsce z czasem zajęli osadnicy, głównie z Niemiec i Mazowsza, którzy w XIII i XIV wieku licznie przybywali na dawną ziemię Sasinów. Nowi mieszkańcy osiedlali się w pruskich folwarkach i grodach, takich jak np. Lubawa o której najstarsze podanie pochodzące z drugiej połowy XIII wieku, mówi: „(…) okolica była tu malownicza i pięknie położona, a lasy otaczały zewsząd osadę, przez którą przepływały rzeki Sandela i Jesionka (…)”.
W tym miejscu należy wyjaśnić, że nie wiemy kiedy i kto wybudował Lubawę. Sama nazwa wskazuje na polskie pochodzenie osady, co może oznaczać, że zbudowali ją kupcy, którzy wędrowali ze swoimi towarami do okolicznej miejscowości zwanej Targowisko, w której od zamierzchłych czasów znajdowało się ogromne miejsce targowe. Targowisko było odwiedzane zarówno przez handlarzy pochodzących z terenów piastowskiej Polski jaki i z odległych krajów południowej i wschodniej Europy[3].
W tym miejscu należy wyjaśnić, że nie wiemy kiedy i kto wybudował Lubawę. Sama nazwa wskazuje na polskie pochodzenie osady, co może oznaczać, że zbudowali ją kupcy, którzy wędrowali ze swoimi towarami do okolicznej miejscowości zwanej Targowisko, w której od zamierzchłych czasów znajdowało się ogromne miejsce targowe. Targowisko było odwiedzane zarówno przez handlarzy pochodzących z terenów piastowskiej Polski jaki i z odległych krajów południowej i wschodniej Europy[3].
Zamieszkiwana przez plemię Sasinów Ziemia Lubawska chyba jako pierwsza z obszaru całych Prus zgodziła się na przyjęcie chrześcijańskiej religii. W roku 1216 Surwabuno, tutejszy wódz (nobil, rijkas) przyjął chrzest. Pruski wódz wierzył zapewne, że przyjęcie chrześcijaństwa spowoduje zaprzestanie łupieżczych najazdów, zwłaszcza ze strony chrześcijańskiego księcia Konrada mazowieckiego. Surwabuno za namową biskupa Chrystiana udał się razem z Warpodą, panem Ziemi Łążyńskiej do Rzymu, gdzie papież Innocenty III 18 lutego 1216 roku w dokumencie Terra Lubouiapotwierdził, że jest on prawowitym, nawróconym na chrześcijaństwo władcą tych obszarów. Dokument papieża jest pierwszym źródłem pisanym, w którym pada nazwa Ziemia Lubawska (Terra Lubouia lub terra lubawia). Misja cysterska prowadzona m.in. na terenie obszaru położonego na wschód od Drwęcy, zajętego wówczas przez ludność sasińską została przychylnie przyjęta przez większość okolicznych możnych, tzw. pruskich nobilów. Poddani księcia Surwabuno przyjmując chrześcijaństwo chcieli pozbawić stronę polską pretekstu do najazdów i wymuszania danin. Poza tym prawdopodobnie dostrzegli oni w nowej religii sprawniejszy od systemu wierzeń i kultów pogańskich instrument, wspierający ewolucję polityczną społeczeństwa. Papież Innocenty III docenił działalność misyjną biskupa i w 1216 roku postawił go na czelne nowo utworzonego biskupstwa pruskiego. Tym samym został on mianowany przez „głowę” Kościoła pierwszym biskupem misyjnym dla Prus.Była to nagroda za nawrócenie pogan z Ziemi Lubawskiej oraz innych plemion pruskich osiadłych na prawym brzegu Wisły i w Pomezanii[4].
W latach dwudziestych XIII wieku na nowo nawróconej przez biskupa Chrystiana Ziemi Lubawskiej doszło do walk między ochrzczonymi Prusami (z plemienia Sasinów), zwanymi neofitami, a pogańską ludnością, która nie chciała odejść od rodzimej wiary. Starcia były bardzo krwawe i ostatecznie doprowadziły do zniszczenia Lubawy oraz wielu okolicznych miejscowości. Wojna domowa na tych terenach, coraz liczniejsze najazdy pogańskich Prusów niepokoiły chrześcijańskich władców z Mazowsza. Rycerze Konrada mazowieckiego oraz zakon rycerski Braci Chrystusa nie potrafili podołać pruskim najazdom. Sytuację z tamtych lat bardzo drastycznie przedstawia Kronika oliwska, w której czytamy: „W owym czasie Prusowie obelżywie napadali na ziemie chrześcijańskie (…), ogałacali je z ludności, niszczyli ogniem i zabijali mężczyzn, kobiety i dziewice bezcześcili oraz brali do wiecznej niewoli (…)[5]”.
W 1226 roku książę Konrad Mazowiecki "wysłał zaproszenie" Zakonowi Niemieckiemu Najświętszej Maryi Panny – potocznie zwanemu Krzyżakami (Kreuzritter) lub Zakonem Krzyżackim, który miał pomóc w odparciu pruskich ataków i prowadzeniu akcji chrystianizacyjnej. Wspomniana kronika opisuje te wydarzenia następująco: „(…) książę odbywszy (…) naradę z panem Chrystianem (…) i innymi biskupami i rycerzami w swoim księstwie na skutek wieści o braciach zakonu niemieckiego, wysłał posłów do brata Hermana von Salza (…) prosząc pobożnie, aby z zakonu swego pewną liczbę braci do ziemi jego skierował celem uśmierzenia okrucieństw wspomnianych Prusów; obiecał jednocześnie, że będzie stale dobroczyńcą zakonu tych braci, których [w. mistrz] do niego skierował (...)”[6]. Krzyżacy nie potrafili odrzucić zaproszenia księcia z Mazowsza, który dodatkowo w 1228 roku oddał im „ (…) ziemię chełmińską i lubawską prawem dziedzicznym na wieczne posiadanie, aby bronili chrześcijaństwa przeciw wspomnianym poganom (…)”. Elementem rozpoznawczym rycerzy Zakonu Krzyżackiego były czarne krzyże noszone na białym płaszczu[7].
Przejęcie dóbr i przywilejów biskupich było ostatnim krokiem Zakonu, który jeszcze w 1230 roku rozpoczął krwawą akcję chrystianizacyjną, a przynajmniej część historyków przekonuje nas, że nawracanie pogan było krwawe. Jednym z takich historyków jest profesor Henryk Łowmiański, który w książce Prusy – Litwa - Krzyżacy napisał: „Ci misjonarze (…) odznaczali się niesłychaną bezwzględnością w postępowaniu z tubylcami i zmuszali ich do posłuszeństwa, nie cofając się przed okrutnymi środkami, budzącymi grozę nawet w niezbyt wrażliwej na fizyczne cierpienia średniowiecznej Europie”. Najlepszym dowodem na to, że Krzyżakom obce było chrześcijańskie miłosierdzie ma być fakt, że w XIII wieku doszło do trzech powstań pruskich. Wiadomo powstanie organizuje tylko ludność, która jest niezadowolona ze swojego losu, ludność buntująca się przeciwko władzy. Z drugiej strony ci którzy twierdzą, że Zakon krzyżacki w XIII - IV w. dał radę wymordować (zdziesiątkować?) wszystkie plemiona pruskie chyba są w błędzie ponieważ gdyby to była prawda nie byłbym w stanie napisać tego artykułu: "Rok 1520. Pruski kapłan dzięki magicznym obrzędom odstraszył wroga flotę".
Tak więc te wszystkie twierdzenia o tym, że plemiona pruskie wraz z cywilizacją Sasinów z terenów Ziemi Lubawskiej zostały przez Krzyżaków doszczętnie wyniszczone wydają się być przesadzone. Moim zdaniem kultura pruska została wchłonięta przez kulturę krzyżacką (niemiecką?) i z czasem zanikła. Chociaż w XXI wieku obserwujemy próby reanimacji tej kultury które obserwuję z wielkim entuzjazmem.
Faktem jest jednak to, że Zakon krzyżacki bywał brutalny i tworzył swoje własne państwo, a niepokornych czasem faktycznie próbowano nawracać siłą. Faktem jest też to, że plemię Sasinów chyba jako jedno z pierwszych pruskich plemion zniknęło z kart historii, a ostatnią wzmiankę o tym tajemniczym ludzie znajdziemy w dokumencie króla czeskiego Przemysława Ottokara II, który w 1267 roku brał udział razem ze swoim wojskiem i Krzyżakami w wyprawach chrystianizacyjnych na terytorium pruskie. Dokument ten jest ostatnim źródłem wspominającym o Sasinach (dawnych mieszkańcach Ziemi Lubawskiej). W następnych latach słuch o tym tajemniczym plemieniu zaginął, a jego miejsce zajęli chrześcijańscy koloniści z krajów zachodnich[8].
Tak więc te wszystkie twierdzenia o tym, że plemiona pruskie wraz z cywilizacją Sasinów z terenów Ziemi Lubawskiej zostały przez Krzyżaków doszczętnie wyniszczone wydają się być przesadzone. Moim zdaniem kultura pruska została wchłonięta przez kulturę krzyżacką (niemiecką?) i z czasem zanikła. Chociaż w XXI wieku obserwujemy próby reanimacji tej kultury które obserwuję z wielkim entuzjazmem.
Faktem jest jednak to, że Zakon krzyżacki bywał brutalny i tworzył swoje własne państwo, a niepokornych czasem faktycznie próbowano nawracać siłą. Faktem jest też to, że plemię Sasinów chyba jako jedno z pierwszych pruskich plemion zniknęło z kart historii, a ostatnią wzmiankę o tym tajemniczym ludzie znajdziemy w dokumencie króla czeskiego Przemysława Ottokara II, który w 1267 roku brał udział razem ze swoim wojskiem i Krzyżakami w wyprawach chrystianizacyjnych na terytorium pruskie. Dokument ten jest ostatnim źródłem wspominającym o Sasinach (dawnych mieszkańcach Ziemi Lubawskiej). W następnych latach słuch o tym tajemniczym plemieniu zaginął, a jego miejsce zajęli chrześcijańscy koloniści z krajów zachodnich[8].

Białe strzałki wzdłuż Wisły, po lewej stronie na powyższej mapie przedstawiają kierunek ekspansji /podboju Prus przez Zakon krzyżacki. Samą mapę stworzyłem kiedyś na potrzeby swojej powieści historycznej dlatego proszę nie przywiązujcie wagi do detali ponieważ niektóre lokacje są literacką fikcją. Czy Krzyżacy podbijając Prusy mieli do czynienia z samymi poganami? Chyba nie do końca ponieważ biskupowi Chrystianowi udało się namówić do przyjęcia wiary w jednego Boga całkiem sporą grupę pogańskich Sasinów oraz przedstawicieli innych plemion.
Z historycznego punktu widzenia podbój Prus przez Krzyżaków rozpoczął się dopiero w latach 30-tych XIII wieku, a nie w roku 1226 jak się nas uczy w szkołach. Zwróćcie uwagą na lewą stronę powyższej mapy. W lewym dolnym roku znajduje się biała tarcza z czarnym krzyżem, która symbolizuje Zakon krzyżacki.
Z historycznego punktu widzenia podbój Prus przez Krzyżaków rozpoczął się dopiero w latach 30-tych XIII wieku, a nie w roku 1226 jak się nas uczy w szkołach. Zwróćcie uwagą na lewą stronę powyższej mapy. W lewym dolnym roku znajduje się biała tarcza z czarnym krzyżem, która symbolizuje Zakon krzyżacki.
Warto wiedzieć, że dopiero w 1228 r. na Mazowsze przybyli dwaj Krzyżacy Filip von Halle i Henryk Böhme oraz rycerz nie należący do Zakonu o imieniu Konrad. Ciekawe jest to, że realne działania zbrojne Zakon krzyżacki rozpoczął dopiero ok roku 1230. Najpierw (zgodnie z legendą) siedmiu rycerzy Zakonu osiedliło się w Nieszawie – po lewej stronie Drwęcy. Na powyższej mapie pokazałem kierunek ich początkowej ekspansji (wszystko zaczyna się przy białej tarczy z czarnym krzyżem w lewym dolnym rogu mapy).
W 1230 r. Krzyżacy musieli odbić z rąk pogan Ziemię Chełmińską, co oznacza, że chrześcijanie zostali z niej wyparci w poprzednich latach (1223-1230). Ziemia Lubawska też zapewne upadła, a biskup Chrystian musiał schronić się w Płocku lub Zantyrze.
Tak więc mamy krucjatę z 1223 r. którą wplotłem do fabuły swojej powieści i potem jest okres upadku chrześcijaństwa na Ziemi Chełmińskiej i Ziemi Lubawskiej. Dopiero w 1230 r. chrześcijanie, a precyzyjniej Krzyżacy podejmują realne i skuteczne działania zbrojne. Najpierw z Nieszawy przeprawiają się przez Wisłę, zajmują pogański gród i nadają mu nazwę Toruń oraz prawa miejskie. To samo robią z Chełmnem, które odbijają z rąk pogan nadają prawa miejskie i budują silne fortyfikacje.

Uważam, że powyższa mapa najdokładniej pokazuje kierunki podboju pogańskich Prus przez Zakon krzyżacki. Zauważcie, że Krzyżacy w pierwszej dekadzie podbojów nie byli zainteresowani wschodnią częścią Ziemi Chełmińskiej oraz Ziemią Lubawską /Ziemią Sasinów.
Strategia Zakonu krzyżackiego była inna, nikt do tej pory nie próbował podbić /schrystianizować pogańskich plemion pruskich w taki sposób.
Historia Zakonu krzyżackiego jest bardzo ciekawa. Pisałem już w rozdziale ósmym swojej powieści (kliknij), że w 1222 roku książę śląski Henryk Brodaty nadał Krzyżakom wieś Lasocice koło Namysłowa na Dolnym Śląsku. To on, jako pierwszy sprowadził ten Zakon na ziemie polskie.
Henryk Brodaty z żoną Jadwigą Śląską (późniejszą świętą Kościoła katolickiego) namówił Konrada mazowieckiego do sprowadzenia Krzyżaków na Ziemię Chełmińską. Otóż wydaje mi się, że na Mazowszu zrównywano Zakon krzyżacki z templariuszami i joannitami. Oba zakony miały swoje komandorie (siedziby) m.in. na Śląsku i w Wielkopolsce. Konrad mazowiecki zapewne naiwnie myślał, że Krzyżacy będą postępować tak samo, zbudują na Ziemi Chełmińskiej kilka komandorii i będą nawracać na chrześcijaństwo Prusów. To właśnie, dlatego w latach 1225-1226 książę Mazowsza zwrócił się do Zakonu krzyżackiego z propozycją nadania im Ziemi Chełmińskiej w zamian za przyjęcie przez nich obowiązku obrony pogranicza Mazowsza i pogańskich Prus. Konrad mazowiecki zapewne łudził się, że za pomocą Krzyżaków podbije Prusy, zmarginalizuje znaczenie biskupa Chrystiana i stanie się najpotężniejszym z książąt piastowskich.
W praktyce okazało się, że to Zakon krzyżacki wspierany przez Fryderyka II Hohenstaufa podbił Prusy, zbudował tam swoje państwo i zmarginalizował całą konkurencję. Mówiąc prostszym językiem: Krzyżacy wykiwali wszystkich.
Krzyżacy – polityka oraz strategia podboju pogańskich plemion pruskich:
Zakon krzyżacki był jednym z trzech, obok Joannitów i Templariuszy wielkich zakonów powstałych podczas wypraw krzyżowych do Ziemi Świętej. Został utworzony w Akkon w Palestynie w 1191 roku do walki z Muzułmanami. W XIII wieku Krzyżacy przenieśli się na tereny Zachodniej Europy i próbowali stworzyć własne państwo. Do pierwszej próby doszło na Węgrzech gdzie zakon przybył na zaproszenie króla Andrzeja II w 1211 roku. Węgierski władca poprosił o obronę swoich granic przed Połowcami i nadał braciom zakonnym liczne ziemie. Krzyżacy od początku próbowali uniezależnić się od władz węgierskich i przywłaszczyć sobie tereny otrzymane od króla. Ich postępowanie z czasem zirytowało Andrzeja II, który w 1225 roku wyrzucił zakonników z Węgier.
Kolejna szansa na stworzenie własnego państwa pojawiła się wraz z zaproszeniem Konrada mazowieckiego. Pierwsze rozmowy księcia mazowieckiego z Zakonem odbyły się w latach 1225-1226.
Książę Konrad mazowiecki sprowadził na tereny Ziemi Chełmińskiej Zakon Niemiecki Najświętszej Maryi Panny – potocznie zwany Krzyżakami (Kreuzritter) lub Zakonem krzyżackim, który miał pomóc w odparciu pruskich ataków i prowadzeniu akcji chrystianizacyjnej. W tym miejscu warto zacytować publikację pt.: „Podbój Prus w świetle Starszej kroniki oliwskiej” [w:] Zakon krzyżacki w Prusach – wybór tekstów źródłowych, praca zbiorowa pod red. Andrzeja Radzimińskiego, Toruń 2005, s. 105: „(…) książę odbywszy (…) naradę z panem Chrystianem (…) i innymi biskupami i rycerzami w swoim księstwie na skutek wieści o braciach zakonu niemieckiego, wysłał posłów do brata Hermana von Salza (…) prosząc pobożnie, aby z zakonu swego pewną liczbę braci do ziemi jego skierował celem uśmierzenia okrucieństw wspomnianych Prusów; obiecał jednocześnie, że będzie stale dobroczyńcą zakonu tych braci, których [w. mistrz] do niego skierował (...)”. Krzyżacy nie potrafili odrzucić zaproszenia księcia z Mazowsza, który dodatkowo w 1228 roku podobno oddał im „(…) ziemię chełmińską i lubawską prawem dziedzicznym na wieczne posiadanie, aby bronili chrześcijaństwa przeciw wspomnianym poganom (…)”. Elementem rozpoznawczym rycerzy Zakonu Krzyżackiego były czarne krzyże noszone na białych płaszczach.
Musicie wiedzieć, że dopiero w 1228 r. na Mazowsze przybyli dwaj Krzyżacy Filip von Halle i Henryk Böhme oraz rycerz nie należący do Zakonu o imieniu Konrad.
W tym czasie, czyli w roku 1228 rodzi się problem. Powszechnie uważa się, że Konrad mazowiecki przekazał wówczas Krzyżakom Ziemię Chełmińską i zarazem zachował dla siebie całość książęcych prerogatyw. Problemem jest biskup Chrystian, któremu przecież przekazano całą Ziemię Chełmińską na mocy traktatu łowickiego z 5 sierpnia 1222 r. (o traktacie łowickim pisałem tu:
Jak to, więc jest z tą Ziemią Chełmińską? Czyja ona w końcu była? Księcia Konrada mazowieckiego, Krzyżaków, czy biskupa Chrystiana? Moje zdanie jest takie: w 1228 r. w wyniku ciągłych walk Ziemia Chełmińska znalazła się ponownie pod panowaniem pruskiego plemienia Pomezan. W wyniku licznych walk chrześcijańscy osadnicy zapewne opuścili wsie i grody na tych terenach. Biskup Chrystian w tym czasie prawdopodobnie sprawował realną władzę tylko na części lub całej Ziemi Sasinów. Możliwe, że uczynił z Lubawy twierdzę, która była jego ostatnią linią obrony przed poganami. Sytuacja musiała być dramatyczna skoro książęta polscy szukali pomocy z zewnątrz i poprosili o wsparcie Zakon krzyżacki, który okazał się być „lekarstwem gorszym od samej choroby”.
Opisując Krzyżaków z pierwszej połowy XIII w. językiem współczesnym należy stwierdzić, że byli oni wytrawnymi politykami. Sprytu, pomysłowości i przebiegłości im nie brakowało. Wszystko dzięki zasługom dwóch najważniejszych przywódców Zakonu, którymi byli Hermann von Salza (wielki mistrz Zakonu krzyżackiego w latach 1210-1239) oraz Hermann von Balk (mistrz krajowy Zakonu krzyżackiego, „założyciel” Chełmna i Torunia). Ci dwaj przywódcy wszystko rozegrali wyśmienicie, kiedy było trzeba potrafili nawet posunąć się do fałszowania dokumentów. Świadomie nie będę podawał tu nazw tych dokumentów. Zrobiłem wyjątek dla traktatu łowickiego z 5 sierpnia 1222 r., który jest dokumentem autentycznym. No, mogę ewentualnie wspomnieć jeszcze o Złotej Bulli z Rimini, którą Krzyżacy sfałszowali w roku 1235 i zapisali, że jest to stary dokument wydany przez cesarza niemieckiego w 1226 r.
W polityce międzynarodowej zaakceptowano dokument, jako autentyczny wydany 26 marca 1226 roku w mieście Rimini przez cesarza rzymsko-niemieckiego Fryderyka II. W bulli tej cesarz ubzdurał sobie, że jest uniwersalnym władcą chrześcijańskiej Europy, a w tym i Prus. Czujecie to? Cesarz niemiecki w Złotej Bulli z Rimini uznawał za legalne wszystkie krzyżackie podboje w Prusach, to co Krzyżacy zdobyli było ich, a Polacy mają się odczepić. Nagle okazało się, że biskup Chrystian nie ma prawa do niczego, wszystko należy się Krzyżakom, bo tak powiedział Fryderyk II – „pan ówczesnego świata”.
Zostawmy jednak fałszowanie dokumentów. Krzyżacy od początku dążyli do podboju całych pogańskich Prus i zbudowania swojego chrześcijańskiego państwa. Byli gotowi posunąć się do wszystkiego, aby oszukać biskupa Chrystiana i księcia Konrada mazowieckiego. Zresztą biskup Chrystian do końca swojego żywota powtarzał, że od 1216 r. jest biskupem całych Prus aż po półwysep Sambijski. Z kolei Konrad mazowiecki naiwnie wierzył, że może kontrolować Krzyżaków i wyrzucić ich, kiedy tylko będzie chciał. Wszyscy dali się oszukać wytrawnym przywódcom Zakonu krzyżackiego.
Ciekawe jest to, że realne działania zbrojne Zakon krzyżacki rozpoczął dopiero ok roku 1230. Najpierw (zgodnie z legendą) siedmiu rycerzy Zakonu osiedliło się w Nieszawie – po lewej stronie Drwęcy. Na poniższej, mojej mapie pokazałem kierunek ich początkowej ekspansji. W 1231 r. przekroczyli Wisłę i wkroczyli na Ziemię Chełmińską. Opanowali tamtejszy gród i założyli miasto, które nazwali Toruń. W miejscu tym na mapie umieściłem „gród słowiański”, który strzegł przeprawy przez rzekę. Nie wiemy czyj on był na początku lat 30 XIII wieku. Możliwe, że znajdował się pod panowaniem Prusów. Jest to logiczne. Prawdopodobnie Prusowie z plemienia Pomezan opanowali Ziemię Chełmińską, dotarli aż do miejsca, w którym Drwęca wpływa do Wisły, a przerażony Konrad mazowiecki wezwał na pomoc Krzyżaków.
Strategia podboju Prus:
Taktykę walki Zakonu krzyżackiego najtrafniej opisał Eric Christiansen w książce pt.: „Krucjaty północne”. Oto jego słowa: „Kluczem do sukcesu Zakonu Niemieckiego był przykład Kawalerów Mieczowych z Inflant. Trzeba było zacząć od zbudowania szeregu nadrzecznych zamków, które posłużyłyby za bazy dla krzyżowców; dopiero potem można było pomyśleć o systematycznym zdobywaniu dalszych terenów i posuwaniu się na wschód za Niemen”. Od siebie uzupełnię, że biskup Albert von Buxhövden w 1201 r. w Inflantach założył Rygę, a rok później utworzył wspomniany przez Christiansena Zakon Kawalerów Mieczowych.
Rycerzy Zakonu krzyżackiego nie przybyło wielu. Jednakże dzięki wytrawnej polityce i poparciu cesarza niemieckiego mogli liczyć na ogromne wsparcie niemieckiego rycerstwa i tamtejszych osadników. „Szli jak burza”, wzdłuż Wisły kierowali się ku północy na początku nie zapuszczając się w głąb pogańskiej puszczy. Nie popełniali błędów swoich poprzedników. Prędzej wszystkie wyprawy krzyżowe przeciwko Prusom kierowały się na wschód, w głąb lesistego kraju.
Mistrz krajowy Zakonu Herman von Balk uznał jednak strategię swoich poprzedników za błędną, dlatego kierował się wzdłuż Wisły. Najpierw po przekroczeniu Wisły w ok. 1231 r. zajęto „gród słowiański”, któremu, w 1233 r. nadano prawa miejskie i nazwano „Toruniem”. W tym samym roku prawa miejskie otrzymał gród Chełmno. Lokacja miasta na prawie niemieckim stanowiła ogromny postęp. Niemieckie prawo lokacyjne tworzyło miasta i wsie z prawdziwego zdarzenia, z miejskimi /wiejskimi władzami samorządowymi. To była nowość na ziemiach polskich. Poza tym miasta tworzone przez Zakon krzyżacki były prawdziwymi fortecami. Krzyżacy nie „bawili się” w tworzenie drewnianych umocnień. Owszem na początku wznosili drewnianą palisadę jednak potem bardzo szybko ściągali osadników z Niemiec i Polski, nadawali prawa miejskie i rozpoczynali budowę ceglanych murów obronnych oraz zamków. Nowoczesne, zbudowane na wzór zachodni miasto z fosą, ceglanym murem obronnym i zamkiem było fortecą, którą pogańscy Prusowie mogli, co najwyżej obserwować z daleka. Nie mieli absolutnie żadnych szans na ich zdobycie. Poza tym do nowych, założonych przez Krzyżaków miast i wsi, czyli na początku lat 30 XIII w. do Torunia, Chełmna i wsi lokowanych w okolicy przybywali poza osadnikami rycerze z Zachodu, razem ze swą służbą i giermkami.
W tym samym 1233 r. Zakon krzyżacki przy wsparciu polskiego i niemieckiego rycerstwa opanował pruski gród Kwedis w pogańskiej Pomezanii. Nadano mu prawa miejskie i zmieniono jego nazwę na Kwidzyn. Rok później, czyli w 1234 r. Krzyżacy nadali prawa miejskie Radzyniowi na Ziemi Chełmińskiej.
Był to dopiero początek niemieckiego podboju. Później zorganizowano krucjatę dowodzoną przez margrabię miśnieńskiego, która mocno dała się we znaki (już i tak osłabionemu) pogańskiemu plemieniu Pomezan. Pomezanie zostali zmuszeni do zawarcia pokoju i przekazania Krzyżakom dwóch dużych jednostek rzecznych, które Hermann von Balk wykorzystał wyśmienicie. Popłynął Wisłą na północ i założył twierdzę i miasto Elbląg, z której mógł razić pogan od północy. Później złamał warunki pokojowe z Pomezanami i zajął ich pogański gród Kerseburg, któremu nadał prawa miejskie. Kerseburg to oczywiście dzisiejszy Dzierzgoń. Jako ciekawostkę warto wspomnieć, że w 977 r. w okolicy Dzierzgonia Prusowie zabili św. Wojciecha, który przypłynął tu łodzią z Gdańska.
Lata 30 XIII wieku kończy założenie w 1239 r. nad Zalewem Wiślanym (ok. 50 km na północny-wschód od Elbląga) zamku w Bałdze (Balga obecnie znajduje się w obwodzie kaliningradzkim).
Tak oto minęły lata 30 XIII w., plemiona Pomezan i Pogezan otrzymały dotkliwe ciosy. Zachodnia część Ziemi Chełmińskiej, Pomezania i część Pogezanii przeszły pod panowanie Zakonu krzyżackiego.
Streszczenie pierwszego etapu podboju Prus w latach 1230-1240 przez Zakon krzyżacki:
Krzyżacy byli wspierani przez ciągle napływające posiłki rycerstwa i zbrojnych przysyłane przez cesarza niemieckiego Fryderyka II oraz Konrada mazowieckiego. Dzięki nim, zdołali całkowicie opanować (podbić /schrystianizować) zachodnią Ziemię Chełmińską oraz Pomezanię i część Pogezanii aż do rzeki Pasłęki. Krzyżacka strategia prowadzenia wojny polegała na stopniowym eliminowaniu rozproszonych gniazd oporu Prusów i umacnianiu dopiero, co zdobytej władzy za pomocą systemu błyskawicznie budowanych fortyfikacji (z kamieni i cegieł).
Ciekawostka historyczna na zakończenie:
Łoza – tak do 1251 roku nazywano dzisiejszą Chełmżę. Poniżej wklejam ciekawy tekst ks. Stanisława Kujota, który wyjaśnia jak Łoza stała się Chełmżą:
"Powyżej dowiedliśmy, że już przed wystawieniem przywileju dla Chełmna i Torunia (czyli przed 1233 rokiem – mój przypis) porozumieli się Krzyżacy z Chrystyanem (biskupem Chrystianem – mój przypis) o zamianę dziesięcin biskupich z ziemi chełmińskiej na daninę zbożową. Nadto przyznali Krzyżacy biskupowi 600 włók ziemi, które mu pod Łozą czyli późniejszą Chełmżą, w Wąbrzeźnie, Bobrowie i nad Drwęcą, w późniejszem Mszanie – in Loża . .. et in Wambrez et in Boberow et super Drivanciam – wymierzyli. Może już Chrystian założył w swojej Łozie jakąś siedzibę duchowieństwa misyjnego, Heidenrych (Hidenryk był biskupem diecezji chełmińskiej w latach 1246-1263 – mój przypis) osiadł w niej od samego początku i wyniósł ją na stolicę dyecezyi, albowiem r. 1248 mówi o miarach zboża, które kościołowi chełmżyńskiemu dawane bywają – que ecclesie Culmseensi solvuntur – Niezawodnie on nadał też jako Niemiec swej siedzibie nazwę Culmsee, przypominającą nazwę dyecezyi od głównego miasta Chełmna wziętą. Obok nowej nazwy pierwotna poszła prędko w zapomnienie, choć jeszcze r. 1246 mistrz w. tylko Łozę – Loża – znał. Lud okoliczny przerobił nazwę Culmsee na Chełmżę”.
Autor: Tomasz Chełkowski
Kontakt:
ziemialubawska@protonmail.com
Wszelkie prawa zastrzeżone!
Jeśli chcesz skorzystać z moich materiałów najpierw zapytaj mnie o zgodę ;)
[1] Orłowicz Mieczysław, Ilustrowany przewodnik po województwie pomorskim, Lwów – Warszawa 1923, s. 27; Grążawski Kazimierz, Ziemia lubawska na pograniczu słowiańsko – pruskim…, s. 128 – 129;
[2] Ibidem, s. 129; Radzimiński Andrzej, Kościół w…, s. 9.
[3] Radzimiński Andrzej, Kościół w…, s. 10; Korecki Andrzej, Historyczna Ziemia Lubawska, Drwęca, marzec 2009, s. 9; Ruczyński Teofil, Opowiadania z pogranicza, Łódź 1973, s. 15; Falkowski Jan, Ziemia..., s. 105 – 107; Grążawski Kazimierz, Ziemia lubawska na pograniczu słowiańsko – pruskim…, s. 135; Grążawski Kazimierz, Z problematyki badań nad pograniczem polsko-pruskim w dorzeczu górnej Drwęcy. Próba podsumowań i postulaty badawcze [w:] Pogranicze polsko-pruskie i krzyżackie, (II), …, Włocławek-Brodnica 2007, s. 395; Orłowicz Mieczysław, Ilustrowany przewodnik po województwie pomorskim, Lwów – Warszawa 1923, s. 27.
[4] Sliwiński Józef, op. cit., s. 28; Grabowski Stanisław, Z dziejów Kurzętnika…, s. 12; Z historii dekanatu nowomiejskiego…, s. 8;
[5]Podbój Prus w świetle Starszej kroniki oliwskiej [w:] Zakon krzyżacki w Prusach – wybór tekstów źródłowych, praca zbiorowa pod red. Andrzeja Radzimińskiego, Toruń 2005, s. 105.
[6] Ibidem, s. 105 – 106.
[7] Ibidem, s. 106; Orłowski Mieczysław, Ilustrowany przewodnik…, s. 27; Śliwiński Józef, Studia z dziejów Lubawy i okolic do 1939 roku, Olsztyn 1996, s. 22; Śliwiński Józef, Lubawa z dziejów …, s. 30; Z historii dekanatu nowomiejskiego…, s. 8; Grabowski Stanisław, Z dziejów Kurzętnika…, s. 16; Falkowski Jan, op. cit., s. 107; Z biegiem Drwęcy…, s. 45; Wawrzeniuk Joanna, op. cit., s. 354; Biskup Marian, Zakon Krzyżacki i jego państwo nad Bałtykiem w dziejach Polski, Poznań 1966, s. 290; Nowak Zenon Humert, Granice państwa krzyżackiego w Prusach - Państwo zakonu krzyżackiego w Prusach. Podziały administracyjne i kościelne od XIII do XVI wieku, praca zbiorowa pod red. Nowaka Zenona Huberta, Toruń 2000, s. 7; Artykuł: Przybycie Krzyżaków. Początek podboju Prus - http://www.rycerze.org/krzyacy/30-przybycie-krzyakow, 20 X 2009; Artykuł: Chrystian, Biskup Prus. Problemy ochrony pogranicza Polsko – Pruskiego - http://www.rycerze.org/krzyacy/29-chrystian-biskup-prus, 20 X 2009.
[8] Stanny Paweł, op. cit., s. 61 – 62; Łucja Okulicz – Kozaryn, op. cit., s. 242; Falkowski Jan, op. cit., s. 95; Grabowski Stanisław, Z dziejów Kurzętnika…, s. 15-16; Biskup Marian, op. cit., s. 293.
↧
Początki chrześcijaństwa na Ziemi Lubawskiej
Szanowny czytelniku, wspaniała czytelniczko mojego bloga pozwól, że dziś zabiorę Cię w podróż do odległej przeszłości. W podróż do czasów tak odległych, tajemniczych i ciekawych, że dałoby się na ich podstawie nakręcić dobry film, a może nawet serial. Są to czasy zmierzchu starych pogańskich bogów. Czasy, w których chrześcijaństwo powoli wypierało rodzimą religię pogańskich Prusów.
Wiedz, że wszystkiemu dał początek arcybiskup gnieźnieński Henryk Kietlicz, który w 1212 roku postanowił zorganizować misję chrystianizacyjną w Prusach. Na jej czele postawił Chrystiana, mnicha z opactwa cystersów w Oliwie. Chrystian dzielnie nawracał Prusów, a w 1216 r. udało mu się namówić do przyjęcia chrztu dwóch znacznych pruskich rijkasów Surwabunę, który pochodził z lauksu znajdującego się w okolicy obecnej Lubawy oraz Warpodę rijkasa z Ziemi Łężańskiej (Lanzanii) położonej w krainie Warmów. Niektórzy pasjonaci historii twierdzą, że Warpoda również pochodził z Ziemi Lubawskiej, precyzyjniej z okolic obecnej wsi Łążyn i władał grodem, którego pozostałości w postaci grodziska znajdują się obecnie przy Jeziorze Zwiniarz. Jest to prawdopodobne ale ja postanowiłem w tym artykule trzymać się tezy o jego warmińskim pochodzeniu.
W roku 1216 obaj rijkasi, razem z wojami ze swoich lauksów, z Chrystianem na czele udali się do Stolicy Apostolskiej, gdzie odbywały się obrady Soboru Laterańskiego IV. To niesamowite, że ten sam papież, który przyjmował świętego Franciszka z Asyżu pobłogosławił i ochrzcił Prusów z Ziemi Lubawskiej. Spróbujmy odtworzyć tamte chwile:
„Surwabuno i Warpoda byli dumnymi wojami. Pierwszy z plemienia Sasinów, a drugi z ludu Warmów. Lauks pierwszego na południu graniczył z Mazowszem, a drugi mieszkał na terenie nad morzem położonym - blisko jego ziem Elbląg i gród Zantyr zbudowano, osada Truso też tam kiedyś stała, a krainę do dziś dnia się Warmią nazywa. Obaj zapewne stanęli przed Innocentym III z włócznią i tarczą (słynnym pruskim pawężem). Z pewnością przybyli do Stolicy Apostolskiej razem ze swoimi drużynami, a więc grupą najmężniejszych wojowników. Obaj rijkasi oddali pruskie ziemie, grody i pola pod opiekę papieża, przyjęli sakrament chrztu i zdecydowali się odstąpić od religii przodków. Dawni poganie, dzielni pruscy wojownicy byli zapewne wstrząśnięci widząc bogactwo i poziom infrastruktury w Państwie Kościelnym. Wkraczając do Rzymu musieli być pełni podziwu i zarazem przerażenia, że stawiali kiedyś zbrojny opór cywilizacji stojącej od nich na o wiele wyższym poziomie. Utwierdzili się zapewne w tym, że przyjęcie chrześcijaństwa jest dla nich jedynym i najlepszym rozwiązaniem. Razem z chrześcijaństwem szedł wyższy poziom życia, pewna gwarancja bezpieczeństwa, edukacja - wszak przez setki lat duchowni kształcili prostych i możnych, budowali szkoły parafialne i tłumaczyli poganom, że natura, gwiazdy, drzewa, kamienie itp. nie są bogami.
Tak oto chrzest przyjęli i od ślepej wiary w pogańskich bogów odstąpili: Warpoda z Ziemi Łężańskiej - Lanzanią przez wielu nazywanej położonej w północnej części Wysoczyzny Elbląskiej - i Surwabuno, rijkas z grodu, który dziś Lubawą nazywamy”.
Jakże wielkie musiało być zdumienie papieża Innocentego III? Ciekawe czy tak jak na filmie pt. "Święty Franciszek z Asyżu" wstał on ze swego tronu i podszedł tak jak do św. Franciszka przywitać nowo nawróconych dumnych i dzielnych wojowników, których przodków nie dał rady pokonać nawet Bolesław Krzywousty podczas licznych wypraw krzyżowych.
Wydarzenie to było zapewne wyjątkowe i przejmujące, a papież potwierdził je specjalną bulla „Pia vote Fideliom”datowaną na 18 lutego 1216 r., w której po raz pierwszy w historii użyto nazwy „Ziemia Lubawska”. Przetłumaczony z języka łacińskiego fragment bulli z tym fragmentem prezentuję poniżej:
„…Czcigodny w Chrystusie Bracie [Chrystianie], przychylając się do próśb umiłowanego syna Pawła Prusa, ongiś Surwabunem zwanego, niedawno ochrzczonego w Stolicy Apostolskiej, kierowanych w sprawie zatwierdzenia nadania Ziemi Lubawskiej z jej przynależnościami, którego onże razem ze swoimi współplemieńcami, jak do nich z prawa należała, dobrowolnie dokonali, kierowani pobożnością, tobie i twoim następcom na prawowite posiadanie i własność”.
Warto sprecyzować, że wspomniana bulla była jakby dokumentem kończącym. Sam chrzest obaj pruscy władcy otrzymali z rąk papieża Inocentego III dnia 6 stycznia 1216 r. Surwabuno otrzymał na chrzcie imię Paweł, a Warpoda Filip.
Nawrócenie obu pruskich rijkasów (władców) przez Chrystiana było wydarzeniem tak znacznym i doniosłym, że w nagrodę w 1216 roku papież Innocenty III mianował go biskupem całych Prus. Całe Prusy, a więc również Ziemia Lubawska stały się jego diecezją. Warto dopowiedzieć, że Prusy obejmowały swym obszarem część obecnego województwa kujawsko-pomorskiego (na wschód od Wisły), całe województwo warmińsko-mazurskie oraz obwód kaliningradzki. Może poniższe mapy lepiej Wam zobrazują ogrom obszaru zamieszkiwanego przez pogańskie pruskie plemiona.
Biskup Chrystian otrzymał wiele przywilejów: dysponował wyłącznym prawem do udzielania zezwoleń na wchodzenie zbrojnych oddziałów do Prus, był odpowiedzialny za prowadzenie misji chrystianizacyjnych, nadawanie odpustów uczestnikom krucjat oraz za karanie nieposłusznych karami kościelnymi.
W tym miejscu warto dodać, że biskup Chrystian nawracał Prusów w sposób raczej pokojowy, w przeciwieństwie do Krzyżaków, którzy pojawili się na Ziemi Sasinów i w Lubawie po 1230 roku ale to już inna historia.
Ciekawostka na zakończenie:
W tym miejscu chciałbym jeszcze wspomnieć, że biskup Chrystian na terenie Ziemi Lubawskiej i Ziemi Chełmińskiej, a zapewne i w Pomezanii założył wiele szkół misyjnych, zbudował liczne kościoły oraz wykupywał dziewczynki pruskie, które poganie czasem mieli w zwyczaju zabijać. Dlaczego to robili? Ciężko jednoznacznie stwierdzić, zbyt duża ilość dziewczynek w okresie nieurodzaju, wojen, była dla nich zapewne problematyczna. Poza tym wierzyli, że każdy zabity Prus odrodzi się jako daleki krewny, a jego życie będzie bardziej dostatnie od obecnego. Jedno jest pewne biskupowi los tych biednych dzieci nie był obojętny. Jego zachowanie jest dowodem na to, że w XIII wieku obok cierpienia dzieci nie wszyscy przechodzili obojętnie. Mylą się ci, którzy twierdzą, że w średniowieczu z powodu dużej umieralności noworodków dzieci nie były do końca traktowane jak ludzie. Skoro biskup z takim poświęceniem starał się ratować życie pogańskich dzieci to pomyślcie jak bardzo musiał się troszczyć o dobro ludzi ochrzczonych.
Kontakt:
ziemialubawska@protonmail.com
Wszelkie prawa zastrzeżone!
Jeśli chcesz skorzystać z moich materiałów najpierw zapytaj mnie o zgodę ;)
↧
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (Niektórzy z licznych bohaterów powieści)
Surwabuno– postać historyczna, pruski rijkas z okolic dzisiejszej Lubawy, który w 1216 roku udał się do Rzymu i został ochrzczony przez papieża Innocentego III. Prędzej do jego lauksu przybył misjonarz Chrystian z Oliwy, który nawrócił na chrześcijaństwo wielu Prusów. Jego skuteczność w nawracaniu pogan musiała być duża skoro w 1216 roku papież Innocenty III w nagrodę mianował go biskupem całych Prus. Surwabuno w chwili rozpoczęcia powieści, czyli latem 1222 roku ma 45 lat. Jego fikcyjna żona ma na imię Iws(Cis), a siedmioletnia córka Lulki.
Biskup Chrystian z Oliwy– postać historyczna. Urodził się w 1180 roku, a zmarł w drodze powrotnej z soboru powszechnego w Lyonie (4 grudnia 1245 roku). Jego śmierć jest niezwykle tajemnicza. Zawał z powodu stresu? A może ktoś pomógł mu odejść z tego świata aby odebrał szybciej nagrodę za nawracanie pogańskich Prusów? Jedno jest pewne w chwili jego śmierci trwał ostry konflikt. Zarzewiem tego konfliktu była oczywiście polityka. Najpierw biskup Chrystian w tajemniczych okolicznościach dostał się do niewoli u pruskiego plemienia Sambów (obecnie obwód kaliningradzki). W niewoli tej był od 1233 do 1239 roku. Zakon krzyżacki w tym czasie rozegrał wszystko perfekcyjnie do tego stopnia, że biskup Chrystian praktycznie nie miał do czego wracać, równie dobrze mógł on umrzeć w pogańskiej niewoli. Najpierw zlekceważono decyzję papieża Innocentego III, który w roku 1216 (w tym samym roku papież ten zmarł) uczynił Chrystiana biskupem całych Prus. Piszę zlekceważono, bo w czasie, w którym biskup był w niewoli u pogan ówczesny papież zamiast ratować swojego biskupa w 1238 roku zdecydował, że Prusy zostaną podzielone na trzy diecezje. Prędzej w 1235 roku Bracia dobrzyńscy (Pruscy Rycerze Chrystusowi), którzy powstali dzięki biskupi Chrystianowi zamiast ruszyć mu z pomocą połączyli się z Zakonem krzyżackim. Mało tego w 1235 roku Zakon krzyżacki wymyślił tzw. „Złotą Bullę z Rimini”, na której sfałszowali datę wystawienia na 1226 rok. W polityce międzynarodowej zaakceptowano dokument jako autentyczny wydany 26 marca 1226 roku w mieście Rimini przez cesarza rzymsko-niemieckiego Fryderyka II. W bulli tej cesarz ubzdurał sobie, że jest uniwersalnym władcą chrześcijańskiej Europy, a w tym i Prus. Czujecie to? Cesarz niemiecki w Złotej Bulli z Rimini uznawał za legalne wszystkie krzyżackie podboje w Prusach, to co Krzyżacy zdobyli było ich, a Polacy mają się odczepić. Nagle okazało się, że biskup Chrystian nie ma prawa do niczego, wszystko należy się krzyżakom bo tak powiedział Fryderyk II. Niestety Polska była wówczas rozbita na dzielnice, nie mieliśmy swojego króla, który by zebrał piastowskie rycerstwo i przejechał się do Niemiec, aby spalić cesarzowi kilka miast i przekonać mieczem, żeby się odwalił od tego co się u nas dzieje. Solidny król by zrobił porządek zarówno z Prusami, jak i okrutnikiem Konradem mazowieckim i jego żoną Agafią oraz z Zakonem krzyżackim. No, ale króla w Polsce nie było, a biskup Chrystian w 1239 roku po wyjściu z sambijskiej niewoli musiał się nieźle zdziwić. Oczywiście ten wytrawny polityk, który nawrócił Surwabuno i Warpodę się nie poddał. Słał pisma do papieża, jeździł na sobory, protestował przeciwko polityce Zakonu krzyżackiego. Mimo protestów biskupa Chrystiana legat papieski Wilhelm z Modeny w 1243 roku podzielił diecezję pruską na cztery mniejsze diecezje należące do metropolii ryskiej. Były to: diecezja chełmińska, warmińska, pomezańska i sambijska. Zaproponowano żeby biskup Chrystian objął zwierzchnictwo nad diecezją chełmińską. On jednak nie zgadzał się z decyzją papieskiego legata i do końca życia uważał się za biskupa całych Prus. Ziemię Lubawską włączono do diecezji chełmińskiej, której biskupi zbudowali sobie kamienno-ceglany zamek w Lubawie.
Kriwe z Romowe– postać na wpół legendarna. Długosz pisał, że Kriwe był kimś w rodzaju pogańskiego papieża Prusów. Czy istniał naprawdę? Trudno powiedzieć. W każdym razie warto wiedzieć, że istnieją u Długosza i Piotra z Dusburga wzmianki o pewnym wajdelocie, który zyskał szacunek wśród wszystkich pruskich plemion. Niektórzy nazywają go papieżem Prusów. Zakapturzony wysłannik, który w mojej powieści przybył do Świętego Gaju w Lobnic mówił właśnie o nim. Jego Święty Gaj znajdował się w Nadrowii, w miejscowości Romowe, na północ od Jeziora Mamry. Wszyscy nazywali go Kriwe, czy było to jego imię? A może przezwisko od używanej przez niego wysokiej laski zwanej kriwule? Tego nie wiemy. Wajdelota z Romowe słynął z mocy nadprzyrodzonych, widział dusze zmarłych, przepowiadał przyszłość i potrafił władać magią, której bogiem był Patrīmpus. Jego Święty Gaj, tak jak wszystkie takie miejsca, był otoczony wysokim ogrodzeniem. W jego centrum stał ogromny dąb, a z jego pnia wyrastały trzy gałęzie o niesamowitym kształcie. Do każdej gałęzi było przyczepione wyobrażenie jednego z trzech pruskich bogów: Pikulsa lub Patollusa(boga śmierci, kapłanów i magii), Patrīmpusa(boga walki, płodności, zdrowia i bogactwa) i Perkūnsa(boga błyskawic). Była to tzw. trójca z Romowe.
Pod tym świętym dębem Kriwe wypełniał swoje kapłańskie obowiązki, przyjmował ofiary w postaci jednej trzeciej łupów wojennych i rzucał je w płonący stos. Kriwe składał też bogom ofiary z pojmanych jeńców.
Divan– postać fikcyjna. Niezwykle inteligentny pruski kasztelan, przez pogańskich Prusów często nazywany rijkasem. W chwili rozpoczęcia powieści ma 25 lat i jest przyjacielem księcia Surwabuno. Bardzo mu zależy na tym, aby Surwabuno był postrzegany przez chrześcijan jako książę Ziemi Sasinów. Stara się ze wszystkich sił wspierać przyjaciela i przekazywać mu swoją wiedzę o chrześcijańskich zwyczajach.
Wojski– urzędnik w kasztelanii Divana. Postać fikcyjna.
Mojmira– postać fikcyjna. Dwudziestoletnia córka kupca o zielonych oczach, długich czarnych włosach. Wysoka. Jest jedną z głównych bohaterek powieści. Nie chcę pisać o niej za dużo aby nie zdradzić szczegółów fabuły i nie zepsuć nikomu czytania.
Skarbmira– postać fikcyjna. Dziesięcioletnia dziewczynka uratowana przez Divana na targu niewolników. Wygląd typowo słowiański, niebieskie oczy, długie za pas włosy o słomianym kolorze, łagodne rysy twarzy, rumiane policzki.
Drogis i Geniks– Trzcina i Dzięcioł. Dwie fikcyjne siostry z pogańskiej Pomezanii. Drogis pojawia się na kartach powieści (w rozdziale 9) w grudniu 1222 r. i ma wówczas 18 lat, a Geniks 9. Młodsza z sióstr została uprowadzona w niewolę przez chrześcijańskich rycerzy. Obie siostry mieszkały z rodzicami w małym lauksie na południu Pomezanii, blisko rzeki Osy, co narażało je na ataki chrześcijan z Ziemi Chełmińskiej. Pewnego dnia chrześcijanie zamordowali całą ich pogańską rodzinę, a nieprzytomną Drogis uznali za martwą. Kiedy dziewczyna ocknęła się w zgliszczach swego gospodarstwa i przy ciałach rodziców wiedziała tylko to, że jej mała siostrę uprowadzono w niewolę. Drogis ma piwne oczy, jasną cerę i brązowe włosy. Izbor i Arellis są w niej zakochani. Dziewczyna wyrusza w podróż w poszukiwaniu uprowadzonej siostrzyczki, tak rozpoczynają się jej przygody.
Ścibor– postać fikcyjna. W Roku Pańskim 1222, w którym rozpoczyna się powieść ma 35 lat. Jest rycerzem, który jeszcze, jako giermek widział rzeź mieszkańców Konstantynopola podczas IV wyprawy krzyżowej w latach 1202-1204. W przeciwieństwie do wielu rycerzy Ścibor stara się żyć zgodnie z rycerskim kodeksem. Jest prawym, oddanym Bogu chrześcijaninem. Zawsze mówi prawdę. Stara się być szlachetny i jak przystało na rycerza jest żądny przygód. Szanuje kobiety, jest godny zaufania, nigdy nie ucieka z pola bitwy.
Ścibor był panem ziem na wschodzie Księstwa Achai należącego do Cesarstwa Łacińskiego. Jako giermek brał udział w IV wyprawie krzyżowej w wyniku, której złupiono Konstantynopol i utworzono Cesarstwo Łacińskie. Na rycerza pasował go w roku 1205 Baldwin pierwszy cesarz Cesarstwa Łacińskiego. Cesarstwo to utworzyli krzyżowcy (nie mylić z Krzyżakami!) w 1204 roku. W momencie rozpoczęcia powieści cesarz ten już nie żyje, a ziemie Ścibora zostały zniszczone podczas najazdu Bułgarów. Ścibor zostawił za sobą Cesarstwo Łacińskie, które powstało, ponieważ chrześcijanie, krzyżowcy, zamiast na pogan ruszyli na Konstantynopol. To winy chrześcijan w roku 1204 upadło Cesarstwo Bizantyjskie, a w jego miejscu utworzono Cesarstwo Łacińskie, Cesarstwo Nicejskie, Despotat Epiru oraz inne państwa. Państwa te powstały w wyniku grzechu, z winy słabości krzyżowców, ponieważ podnieśli oni rękę na chrześcijan z Bizancjum. Papież Innocenty III pragnął żeby krzyżowcy ruszyli na pomoc Palestynie. Niestety zawiedli oni Ojca Świętego i podnieśli oręż na swoich braci chrześcijan skuszeni bogactwami Konstantynopola.
Ścibor chce zapomnieć o swojej przeszłości, dlatego podróżuje bez herbu. Wędruje, jako zwykły rycerz, który walką z poganami pragnie odkupić swoje grzechy. W końcu trafia do pogańskich Prus, gdzie zyskuje zaufanie księcia Surwabuno, walczy z poganami i zostaje mianowany kasztelanem. Jego kasztelania, a szerzej cała Ziemia Sasinów i Ziemia Chełmińska w latach 1223-1227 zostaje ponownie opanowana przez pogańskich Prusów, którzy zmusili chrześcijan do wycofania się na Mazowsze.
Izbor – postać fikcyjna, żebrak z Płocka, który został giermkiem rycerza Ścibora. W chwili rozpoczęcia powieści ma 14 lat.
Zakon Świętych Rycerzy – nazwa tego tajemniczego i fikcyjnego Zakonu pojawiła się po raz pierwszy w rozdziale 11.Za młodych lat jego członkiem był ojciec Mojmiry, jednej z głównych bohaterek powieści.Członkowie tego Zakonu byli chrześcijanami, którzy poprzysięgli zniszczyć każdą pogańską religię.
Ludzie Mroku– fikcyjna grupa elitarnych zabójców i szpiegów wykonująca rozkazy Agafii Swiatosławówny i jej męża Konrada mazowieckiego. Po raz pierwszy na kartach powieści pojawili się w rozdziale 6. Każdy członek Ludzi Mroku ukrywa swój wygląd pod zwierzęcą maską. Najlepsza z członkiń nosi maskę swym wyglądem przypominającą kruka. Trening opanowania, mordowania z zaskoczenia, wiedza o truciznach, wykrywanie wrogich szpiegów przysyłanych ze wszystkich piastowskich i zagranicznych dworów oraz infiltracja innych dworów oraz terenów pogańskich (puszcza sprawiała tu dość duży problem) należały do ich podstawowych obowiązków. Każdy członek Ludzi Mroku posiadał wiedzę na temat tortur i medycyny porównywalną, a niekiedy większą od umiejętności katów i cyrulików. O ich istnieniu wiedzieli tylko książę i księżna. Członków wybierano starannie, spośród dzieci porzuconych w lasach przez rodziców, niebędących w stanie utrzymać kolejnego brzdąca. Niektórzy porzucali dzieci nocą przed jedną z bram wjazdowych do Płocka. Inni oddawali swe pociechy do cyrulika, który był poinstruowany, aby o każdym takim przypadku informować księcia lub księżną. Innym znakomitym sposobem było pójście w ślady biskupa Chrystiana i wykupywanie dziewczynek od pogańskich Prusów. Dziewczynki urodzone z pruskimi rysami twarzy po odpowiednim treningu stawały się niezwykle skutecznymi zabójczyniami.
Miłosław– postać fikcyjna, rycerz, który zamieszkał na Ziemi Sasinów po krucjacie w 1222 roku. Został przyjacielem Ścibora oraz jego giermka o imieniu Izbor. Lokował trzy wsie w okolicy Lubawy. Jest właścicielem kilkunastu wsi w Wielkopolsce oraz pięciu wsi na Kujawach. Stracił swoje dobra na Ziemi Sasinów po 1223 r.
Wojsław– postać fikcyjna, rycerz, który tak samo jak Miłosław brał udział w krucjacie do pogańskich Prus w 1222 roku. Jedną ze swoich wsi lokował nad Jeziorem Łąkorz. Nazwał ją: Łąkorek, drugą wieś o nazwie Lynker (Łąkorz) kazał zbudować blisko granic kasztelanii Ścibora. Trzecią wieś Tuszewo lokował pod Lubawą. Poza tym Wojsław niedaleko Jeziora Dębno w malowniczo położonym miejscu, gdzie miejscowi poganie często składają bogom ofiary i są pokojowo nastawieni lokował małą wieś o nazwie Gaj. Wszystko przepadło w latach 1223-1227.
Gryźlin– pruski wojownik nawrócony na chrześcijaństwo. Później kasztelan. Postać fikcyjna i poboczna.
Doroth - jest fikcyjnym pruskim rijkasem z grodu położonego na wzgórzu przy dolinie Drwęcy. Obecnie w tej dolinie u podnóża góry zwanej zamkową znajduje się wieś Kurzętnik. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że zbudowany na przełomie XIII i XIV wieku zamek w Kurzętniku wzniesiono w miejscu pogańskiego grodu. Dziś po kamiennym zamku kapituły chełmżyńskiej pozostały tylko ruiny, więc tym bardziej ciężko jest ustalić coś o budowlach, które znajdowały się w tym miejscu w czasach pogańskich (zanim chrześcijanie przejęli te tereny). Mroki historii rozświetlają, co nieco wzmianki o znajdującym się kiedyś w Kurzętniku (przy zamkowej górze) pogańskim Świętym Gaju zwanym Ciemnikiem. Skoro znajdował się tu gaj to jest bardzo prawdopodobne, że pogańscy Prusowie z plemienia Sasinów (Zajęcy) zbudowali na zamkowym wzgórzu (mającym niezwykłe walory militarne) swój drewniany gród. Chrześcijanie często po zdobyciu drewnianego pogańskiego grodu w jego miejscu wznosili zamek - dobrym przykładem jest Szymbark niedaleko Iławy.
Cropolin, Scillinga i Berwe– niektórzy z rijkasów występujących w powieści.
Dangs–wajdelota (pogański kapłan) z okolic Lubawy. Słowo Dangs w pruskiej mowie oznacza "niebo", a samo imię nadano mu z powodu błękitnych przypominających niebo oczu. Służył starym bogom w lipowym Świętym Gaju za Lubawą. Po objawieniach chrześcijańskiej bogini (Matki Boskiej) Dangs został powieszony.
Vidgautr– fikcyjna postać, z której jestem dumny. Po raz pierwszy czytelnik ma przyjemność poznać go oraz jego celtyckie towarzyszki w rozdziale 10. Vidgautr był potomkiem postaci historycznej, czyli takiej, która istniała naprawdę. Mam na myśli słynnego sambijskiego kupca o tym samym imieniu, co bohater mojej powieści. Mój fikcyjny Vidgautr jako człek światowy poznał różne kultury i z dumą lubi opowiadać o swoim (historycznym) przodku, np.: o tym jak wymknął się on piratom kurońskim i wpłynął niespodziewanie swoim statkiem do portu Hedeby - miasta w duńskiej Jutlandii. Vidgautr - przodek - spotkał się tam z wielką gościnnością, za którą zapłacił królowi Kanutowi skarbem w postaci ośmiu tysięcy białych skórek futrzanych.
Trzy celtyckie towarzyszki Vidgautra:
Hilde - (walcząca, dziewczyna z pola bitwy - takie znaczenia ma w języku Irlandzkim jej celtyckie imię). Zielone oczy, jasna piegowata cera, rude włosy i czarne stroje są cechami, które ją wyróżniają. Jest wysoka, najwyższa z trójki dziewcząt, prawie tak wysoka jak Vidgautr. Preferuje walkę długim mieczem. Hilde nosi okrągły wisor przedstawiający triskel (znak z trzech złączonych spiral roślinnych). Wisior jest wykonany z brązu i emalii. Dziewczyna jest do niego bardzo przywiązana. Poza tym na prawej dłoni nosi szeroką bransoletę ze skóry, na której są wypalone przeplatające się (wijące się jak pnącza) ornamenty roślinne. Jako miłośniczka walki mieczem zawsze chodzi w spodniach i ma krótkie, sięgające zaledwie do szyi włosy.
Kobieta nosząca spodnie w średniowiecznej Europie stanowiła ewenement. Należy pamiętać, że feministki dopiero w XIX wieku rozpoczęły "walkę" o prawo kobiet do noszenia spodni, ale ciężko im było uzyskać akceptację społeczeństwa. Spodnie na kobiecych nogach świat zaakceptował dopiero w XX wieku, a stroje bardziej wyzywające (np. bikini) uznano za normalne dopiero po rewolucji seksualnej w roku 1968.
Należy mieć też na uwadze, że akcja powieści toczy się w Prusach w pierwszej połowie XIII wieku, kiedy od kobiet najczęściej wymagano chodzenia w spódnicach i dbania o sprawy domowe. Jednak jest to w pewnym sensie stereotyp, nie wszędzie i nie zawsze kobiety traktowano tak samo. (w mojej powieści m.in. Hilde i Żywia chodzą w spodniach). W praktyce bywało różnie, w pierwszych wiekach naszej ery np.: u Celtów kobiety były często wojowniczkami, które walczyły u boku mężczyzn. Znamy też średniowieczne opowieści o amazonkach, czyli kobietach wojowniczkach. Niektórzy uważają nawet, że w X-XI wieku amazonki mieszkały na Mazowszu. Nawet jeśli jest to fikcja to i tak już sam fakt, że ktoś w tamtych czasach był w stanie taką fikcję wymyślić (kobiet jako wojowniczych amazonek) oznacza, że potrafiono wyobrazić sobie kobietę w innej roli niż "kura domowa" gotująca strawę i rodząca dzieci.
Wróćmy jednak do opisu Hilde. Dziewczyna nie odstępuje Vidgautra na krok i razem z Schannon i Mearą ochrania go i wspiera jak tylko potrafi. Jest przy sambijskim kupcu podczas oblężenia Lubawy 17 lipca 1223 r. Nawet po przeskoku czasowym (rozdział 12 i 13) dziewczyny są zawsze razem, zawsze blisko Vidgautra.
Znak: Triskel (triskelion) celtycki znak, który widnieje na okrągłym wisiorze noszonym przez Hilde.
Schannon - (jej imię oznacza "mądra"). Niebieskie oczy, kasztanowe włosy. Jest niska, niższa od Vidgautra i pozostałych dwóch dziewcząt. Mistrzyni w strzelaniu z łuku. Nosi na szyi srebrny naszyjnik wielkości dłoni z krzyżem celtyckim, który swoim wyglądem przypomina krzyże chrześcijan. Z tą tylko różnicą, że czteroramienny celtycki krzyż jest umieszczony w okręgu.
Meara- (imię oznacza "radosna"). Czarne, długie, sięgające prawie do pasa włosy, oczy błękitne, częsty uśmiech, niebieskie stroje, fascynacja motywami roślinnymi, wstręt przed walką i przemocą, duża wiedza medyczna to cechy wyróżniające Mearę. Tak jak Vidguatr potrafi czytać i pisać, kocha książki. Miłośniczka bursztynowej biżuterii, nosi duży bursztynowy naszyjnik oraz szerokie bursztynowe bransolety na obu nadgarstkach. Dzięki ciągłemu kontaktowi z tym pruskim skarbem cieszy się dobrym zdrowiem, nigdy nie choruje, co w kraju Prusów jest częstym zjawiskiem. Prusowie byli w końcu ludem słynącym z długowieczności, a długie życie lud ten zawdzięczał nie tylko kumysowi i jedzeniu, ale też (lub przede wszystkim) ciągłemu kontaktowi z bursztynem.
Asis, Timens, Arellis - synowie rijkasa o imieniu Rams z lauksu położonego nad wielkimi jeziorami, w głębi Puszczy Galindzkiej. Timens ginie podczas polowania, a jego bracia wyruszają razem z kapłanką Meldi walczyć ze złymi chrześcijanami w Lubawie.
Żywia– pojawiła się po raz pierwszy w rozdziale 13. Fabuła powieści toczyła się wówczas w roku 1227, a Żywia miała 25 lat. Jej imię pochodzi od Żywii, pogańskiej (słowiańskiej) bogini życia. Dziewczyna ta spotkała Divana w Nadrowii i pomogła mu w…
Spis Treści. Moja powieść i przerywniki z nią związane:
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 3 DROGA DO LUBAWY)
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 4 W LUBAWIE)
Dnia 5 sierpnia Roku Pańskiego 1222 biskup Chrystian otrzymał Ziemię Chełmińską
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 6 BISKUP CHRYSTIAN I OBJAWIENIE MATKI BOSKIEJ W LIPACH ZA LUBAWĄ)
Dziś kilka słów o biskupie Chrystianie z Oliwy.
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 7 LAUKS DIVANA NAD JEZIOREM ZWINIARZ POCZĄTEK KRUCJATY 1222 ROK)
Ziemia Lubawska zmierzch starych bogów (ROZDZIAŁ 8 POŁOWICZNY „SUKCES” KRUCJATY PAŹDZIERNIK 1222 ROK)
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 7 LAUKS DIVANA NAD JEZIOREM ZWINIARZ POCZĄTEK KRUCJATY 1222 ROK)
Ziemia Lubawska zmierzch starych bogów (ROZDZIAŁ 8 POŁOWICZNY „SUKCES” KRUCJATY PAŹDZIERNIK 1222 ROK)
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 11 Rok 1223. Oblężenie Lubawy i kolejna wyprawa krzyżowa)
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 13. NOWE PRZYGODY)
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 14. SEKRETY WATYKANU I ŚWIĘTA TRÓJCA Z ROMOWE)
Autor: Tomasz Chełkowski
Kontakt:
ziemialubawska@protonmail.com
Wszelkie prawa zastrzeżone!
Jeśli chcesz skorzystać z moich materiałów najpierw zapytaj mnie o zgodę ;)
↧
Film: Zamek w Malborku.
Polecam wszystkim, zwłaszcza czytelnikom mojej powieści. Film opowiada nie tylko o samym zamku w Malborku, ale też o pogańskich Prusach i pojawieniu się Zakonu krzyżackiego, który ich "nawracał" na chrześcijaństwo. Warto pamiętać, że Prusowie zamieszkiwali ziemie na wschód od Wisły, a więc część województwa pomorskiego, kujawsko-pomorskiego oraz całe województwo warmińsko-mazurskie i obwód kaliningradzki.
Fascynuje mnie średniowieczna kultura pruska, wiara w wielu bogów oraz ich stopniowy upadek i zanik w XVII wieku. W tym filmie informacje o Prusach oczywiście są szczątkowe, ale mimo tego się nie zniechęcajcie. Informacje o samym zamku i Krzyżakach też są ważne.
Autor:Tomek
Kontakt:
ziemialubawska@protonmail.com
Wszelkie prawa zastrzeżone!
Jeśli chcesz skorzystać z moich materiałów najpierw zapytaj mnie o zgodę ;)
↧
↧
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 15 KRWAWA ŁAŹNIA W GĄSAWIE)
[ Na powyższej mapie: pogańskie Prusy w latach 1224 – 1230. Przypominam, że Mazowsze, Ziemia Dobrzyńska, Ziemia Michałowska i Kujawy należały do księcia Konrada mazowieckiego. Jeśli zaś chodzi o Ziemię Chełmińską i sąsiadującą z nią od wschodu Ziemię Sasinów (kolor ciemnozielony) to po 1223 roku zostały one ponownie przejęte przez pogańskich Prusów.
Aby zrozumieć lepiej wydarzenia z tego rozdziału warto przeczytać raz jeszcze rozdział 8, w którym znajduje się podrozdział zatytułowany: „Lisia polityka Henryka I Brodatego i jego syna Henryka II Pobożnego”.
Powyższą mapę stworzyłem na potrzeby powieści, co nie zmienia tego, że ogromna większość zaznaczonych na niej miejscowości istniała, bądź istnieje do dnia dzisiejszego. Szczegółowe historyczne opisy na ten temat znajdziecie w kwadratowych nawiasach w poprzednich rozdziałach.
Jak widzicie Ziemia Sasinów i Ziemia Chełmińska mimo wyprawy krzyżowej w 1223 roku zostały opanowane (ponownie) przez pogańskich Prusów. Mówiąc w skrócie Prusowie wyparli ze swych ziem najeźdźców, czyli chrześcijan. Sytuacja zacznie ulegać zmianie dopiero w latach 30-tych XIII w. kiedy za pogan „wezmą się” bracia z Zakonu krzyżackiego. Jednak póki co fabuła powieści toczy się w roku 1227, Krzyżacy jeszcze nie podjęli działań zbrojnych, a chrześcijan od Prusów oddziela Wisła, Drwęca i puszcza. ]
Listopad 1227 r. masakra w Gąsawie
Stała w cieniu potężnego drzewa, dodatkowo osłonięta przez krzaki, w czarnym niczym noc płaszczu z głębokim kapturem nałożonym na głowę. Twarz kobiety, tak jak zawsze zakrywała maska o wyglądzie kruka. Od dnia, w którym została powalona przez Ścibora nie minął jeszcze tydzień. Kobieta właśnie strzegła z ukrycia bezpieczeństwa swego pana, księcia Konrada, władcy Mazowsza, Ziemi Dobrzyńskiej, Michałowskiej i Kujaw. Pozostali członkowie Ludzi Mroku byli rozsiani po całej wsi oraz grodzie, dyskretnie strzegli budynków, łaźni, okolicznego kościoła i dworzyska. Miejsce to było idealne na zorganizowanie zasadzki, dlatego Agafia Światosławówna kazała im ochraniać męża z narażeniem własnego życia. Księżna Mazowsza była równie okrutna jak jej mąż, nie uznawała sprzeciwów, każdy wydany przez nią rozkaz musiał być zawsze wykonany. Agafia od początku była przeciwna spotkaniu książąt w Gąsawie, twierdziła, że należy się zbroić i próbować odbić ziemie zagarnięte przez Prusów. Poza tym niepokoiły ją coraz bardziej agresywne ruchy Namiestnika Pomorza Świętopełka II Wielkiego, który przed dwoma laty zajął ziemię słupską, z której wyparł załogi duńskie, następnie zajął gród w Nakle i zacieśnił sojusz z księciem Wielkopolski i Gniezna Władysławem Odonicem. Najgorsze było to, że namiestnik Świętopełk II odważył się ogłosić księciem Pomorza i tym samym wypowiedział posłuszeństwo Leszkowi Białemu, który był księciem Małopolski zasiadającym na tronie w Krakowie. Do tej pory każdy z Piastów przestrzegał zasady zgodnie, z którą ten, który rządził Krakowem był najważniejszy.
To właśnie Leszek Biały w roku 1220 mianował Świętopełka II namiestnikiem Pomorza. Teraz po siedmiu latach namiestnik wypowiedział mu posłuszeństwo i ogłosił się księciem. Agresywne działania Świętopełka II oraz klęska misji chrystianizacyjnej biskupa Chrystiana w Prusach były głównymi powodami zjazdu książąt w Gąsawie. Książęta mieli się naradzić, zdecydować, jakie kroki podjąć, aby odwrócić coraz bardziej beznadziejną dla nich sytuację.
Zabójczyni z masce kruka wiedząc o tym wszystkim w duszy podzielała niepokój księżnej Agafii. Wieś Gąsawa znajdowała się, co prawda na Kujawach, a więc na ziemiach należących do księcia Konrada mazowieckiego. Problemem było to, że wieś leżała daleko od Płocka i zarazem blisko Gniezna, a szerzej Wielkopolski, którą władał Władysław Odonic, sojusznik Świętopełka II Wielkiego. Kobieta była świadoma tego, że w ciągu kilku godzin jej Pan, książę Konrad dotrze tu razem ze swoją rycerską drużyną. Nie myliła się, niebawem władca Mazowsza nadjechał. Można go było rozpoznać po herbie z białym orłem na czerwonej tarczy i odzieniu zakładanym na kolczugę. Herb ten nosił zarówno on, jak i dziesięciu rycerzy, którzy mu towarzyszyli. Pozostali książęta przybyli na miejsce spotkania w ciągu kilku kolejnych dni. Każdy z nich wyróżniał się swym wyglądem. Książę śląski Henryk zwany brodatym, tytułował się herbem z czarnym orłem na złotej tarczy. Orzeł ten miał charakterystyczny znak w postaci srebrnej przepaski sierpowej biegnącej przez jego pierś i skrzydła. Przepaska ta była zwieńczona krzyżem.
Ku zaskoczeniu wszystkich do Gąsawy przyjechał też władca Gniezna, książę Władysław Odonic, którego stryjem i zarazem największym z wrogów był książę Władysław Laskonogi. Mimo zaproszenia zarówno Laskonogi jak i Świętopełk II nie przybyli do Gąsawy. Nie stawił się również biskup Chrystian, który postanowił pozostać w Płocku.
Kobieta w masce kruka od kilku dni obserwowała z ukrycia każdego z nowoprzybyłych, wypatrując wszelkich oznak niebezpieczeństwa. Duże wrażenie zrobił na niej potężnie zbudowany rycerz Peregryn z Wiesenburga, który towarzyszył księciu śląskiemu Henrykowi Brodatemu. Zabójczyni złapała się na tym, że zastanawia się czy byłby on w stanie pokonać Ścibora, rycerza, który tak ją ośmieszył.
Kolejni z gości, wśród których byli między innymi arcybiskup gnieźnieński Wincenty z Niałka, biskup płocki Gunter herbu Prus, biskup krakowski Iwo Odrowąż i Paweł II biskup poznański nie wyróżniali się niczym szczególnym. Dopiero ostatni i zarazem najważniejszy z książąt, ten, który kazał zorganizować spotkanie sprawił, że zabójczyni szybciej zabiło serce. Zdecydowanie był to najpotężniejszy z Piastów, pan Krakowa i Małopolski książę Leszek Biały. Przybył z kilkunastoma rycerzami, otoczony splendorem, razem ze służbą. Robił niesamowite wrażenie, zupełnie jakby był królem, a nie tylko najważniejszym z piastowskich książąt.
Książęta i biskupi oraz rycerze po mszy świętej w tutejszym kościele powędrowali do łaźni, aby się zrelaksować i przedyskutować najbardziej naglące sprawy.
- Więc powiadasz, że biskup Chrystian zaszył się w Płocku i biadoli nad tym, że stracił swe ziemie – powiedział z lekkim uśmiechem siedzący w drewnianej kadzi wypełnionej gorącą wodą książę Leszek Biały.
- On ciągle każe o sobie mówić, że jest biskupem calutkich Prus, aż po Półwysep Sambijski. Rozumiesz to!? Ziemia Chełmińska i Lubawska wróciły do pogaństwa, a pozostałe ziemie Prusów od zarania dziejów są pogańskie, ale do niego to nie dociera, on nie pojmuje, że teraz jest biskupem tylko z nazwy – powiedział siedzący w sąsiedniej kadzi Gunter, biskup płocki.
Po chwili obaj ucichli widząc, że do pomieszczenia weszli, książę śląski Henryk, Konrad mazowiecki i pozostali. Każdy zajął jedną z pustych kadzi wypełnionych gorącą wodą. Służba cały czas dbała o potrzeby wszystkich dostojników, nie było dla nikogo zaskoczeniem, że zażyczyli sobie oni do kąpieli piwo albo miód. Pierwszy dzień, a właściwie noc dyskusji w gąsawskiej łaźni nie przyniosły żadnych owoców. Padały, co prawda pomysły zorganizowania kolejnej krucjaty na pogańskich Prusów. Jedni proponowali zaatakowanie Ziemi Chełmińskiej i odbicie Chełmna, a inni twierdzili, że lepiej będzie odzyskać Lubawę. Byli też tacy, którzy sugerowali, że w sprawie pogan należy poczekać na podjęcie działań zbrojnych przez Zakon krzyżacki. Ci ostatni wydawali się mieć najwięcej sojuszników. Padały też pomysły zorganizowania zbrojnego ataku na Pomorze w celu obalenia Świętopełka II za to co zrobił.
Mijały godziny, alkohol w połączeniu z gorącą wodą sprawił, że z powodu zmęczenia ożywioną dyskusją krótko po północy postanowiono zakończyć pierwsze z kilku planowanych obrad. W końcu w pomieszczeniu pozostał tylko książę Leszek Biały oraz jego rycerze.
- Zbieramy się do łóżek – powiedział do swych rycerzy i wyszedł z drewnianej wanny. Oni postąpili tak samo. Ich kaftany, spodnie, kolczugi oraz obuwie i inne elementy garderoby, nie wspominając o mieczach i pasach rycerskich znajdowały się w pomieszczeniach przylegających do łaźni.
Wszystko działo się bardzo szybko. Leszek Biały i jego rycerze właśnie szli się ubrać, kiedy do ich uszu zaczęły dobiegać niepokojące dźwięki, odgłosy ścierającego się oręża, odgłosy walki, krzyki spanikowanych ludzi oraz szczekanie psów. Wszyscy zaczęli biec w stronę pomieszczeń, w których zostawili swoją broń. Zabójcy w szarych płaszczach wparowali do środka w tym samym czasie. Niektórym z nagich rycerzy udało się dosięgnąć mieczy, inni od razu padli od ciosów zadanych przez napastników. Pomieszczenia łaźni w Gąsawie szybko spłynęły krwią, to była prawdziwa masakra. Niektórzy leżeli z obciętymi kończynami, otwartymi ranami lub przeciętymi tętnicami i umierali krzycząc z bólu, inni już wyzionęli ducha. Dla każdego rycerza taka śmierć była czymś strasznym. Zabijanie, kiedy przeciwnik nie ma przy sobie broni było czymś, do czego zdolni byli tylko pozbawieni honoru i nie uznający rycerskiego kodeksu zabójcy. Rycerze, którzy jeszcze żyli i byli w stanie stać własnym ciałem zasłaniali księcia Leszka Białego, któremu jakimś cudem udało się wybiec na zewnątrz. Nago na mrozie biegł po śniegu, był ranny, więc zostawiał za sobą ślady krwi. Dosiadł pierwszego napotkanego konia i ruszył galopem, pędził prosto przed siebie. Wiedział, że kilku z napastników ruszyło za nim, był tak wstrząśnięty, że nie odczuwał mrozu, pędził nago prosto przed siebie. Strzelali do niego z łuków, a strzały mijały jego głowę o cal. W końcu dostrzegł dymy unoszące się z kominów, zbliżał się do wsi. Krzyczał....
We wsi ludzie zaczęli wychodzić z domów, zapłonęły pochodnie każdy wieśniaków wpatrywał się w miejsce, z którego dochodziły odgłosy rozpaczliwego wołania o pomoc. Nagle zrobiło się cicho, już nikt nie krzyczał, a wieśniacy patrzyli z wytrzeszczonymi oczyma jak do wsi wbiega koń z nagim jeźdźcem na swoim grzbiecie, który był przechylony do przodu. Jeździec nie wydawał żadnych dźwięków, a w jego plecy była wbita strzała. Po chwili nagie, martwe ciało spadło z konia na śnieg pokrywając biały puch krwistą czerwienią. Tak skończył ten, który był najpotężniejszym z Piastów, tak umarł książę Leszek Biały zamordowany podstępem w listopadzie Roku Pańskiego 1227. Wieś, w której wyzionął ducha nosi nazwę Marcinkowo do dziś istnieje, a jej mieszkańcy opowiadają historię o tej strasznej nocy. [ kliknij]
Tej samej nocy, kiedy część zabójców mordowała Leszka Białego i jego rycerzy w całej Gąsawie dochodziło do tragicznych scen. Książę śląski Henryk Brodaty był już w swojej komnacie i leżał w łóżku, kiedy kilku z morderców wpadło do środka przez otwartą okiennicę i ze sztyletami w dłoniach rzuciło się na niego. Traf chciał, że w pobliżu był rycerz Peregryn z Wiesenburga, który dobył swego miecza i rzucił się na napastników, którzy zdążyli już zadać kilka ran księciu Śląska. Peregryn widząc rany na ciele swego pana wpadł w szał bitewny i mordował bandytów bez okazywania litości, niestety było ich zbyt wielu. Udało mu się zabić tych w pobliżu łóżka, na którym leżał nieprzytomny z powodu otrzymanych ciosów zadanych sztyletem książę. Rycerz bronił swego księcia jak tylko potrafił, jednak nie był nieśmiertelny, otrzymywał cios, za ciosem, ranę za raną, walczył dzielnie aż w końcu pozostał w pomieszczeniu tylko jeden morderca. Zakrwawiony, na wpół żywy Peregryn osunął się na kolana z wycieńczenia, a morderca w tym czasie spróbował wykorzystać okazję i rzucił się ze sztyletem ku gardłu księcia, aby zadać mu śmiertelny cios. Peregryn resztkami sił podniósł się i zasłonił Henryka Brodatego własnym ciałem. W tej samej chwili do pomieszczenia wbiegło kilku z rycerzy, którzy zabili ostatniego z napastników. Zastali w komnacie ciała kilkunastu martwych zabójców i Peregryna ze sztyletem wbitym w plecy, który leżał martwy na Henryku. Szybko dostrzegli, że książę Śląska oddycha, Peregryn swym bohaterstwem ocalił mu życie zasługując tym samym na zbawienie duszy. Zginął bohatersko wypełniając swój rycerski obowiązek.
Zanim rozpoczęły się te wszystkie tragiczne wydarzenia, krótko po opuszczeniu łaźni książę Konrad mazowiecki wykorzystał okazję i zabrał do swej komnaty trzy chłopskie dziewczyny. Miał ochotę na trochę uciech cielesnych przed snem. Kiedy do jego chaty wpadł przez otwarte okno pierwszy z morderców książę właśnie leżał na plecach, a na nim siedziała naga dziewka, dwie pozostałe, również nagie leżały obok. Dziewczęta zaczęły krzyczeć widząc uzbrojonego zabójcę, który chwycił za sztylet i rzucił się na władcę Mazowsza. Konrad nie wpadł w panikę, chwycił za dziewkę i osłonił się jej ciałem. Dziewczyna umarła w jego ramionach. Zabójca błyskawicznie wyciągnął sztylet z jej pleców i ponownie spróbował zaatakować. Konrad spodziewał się takiego ruchu, dlatego cisnął ciałem dziewczyny w napastnika, a następnie rzucił się na niego zadając mu kilka ciosów w twarz. Zmiażdżył mu nos i pozbawił przytomności, po czym podniósł z ziemi sztylet, który prędzej upuścił nieznajomy i poderżnął mu gardło. Dwie nagie dziewczyny krzyczały z przerażenia, a do komnaty po chwili wpadło oknem i drzwiami jeszcze kilkunastu zabójców. Konrad spojrzał na nich i powiedział:
- Zarżnijcie wszystkich, łącznie z dziewczynami. Nie chcę żeby ktoś zaczął rozsiewać plotki o tajemniczych wojownikach w zwierzęcych maskach ochraniających mnie, księcia Mazowsza – ledwo co skończył wypowiadać te słowa, a w komnacie niewiadomo skąd pojawiło się kilku wojowników z maskach zwierząt.
Kobieta w masce kruka błyskawicznie zabiła trzech zaskoczonych zabójców, a mężczyzna w masce sokoła powalił kolejnych dwóch. Pozostali zajęli się resztą. Konrad wychodząc z komnaty zdążył jeszcze usłyszeć płacz dwóch przerażonych córek okolicznych chłopów, którym członkowie Ludzi Mroku właśnie odbierali życie.
- Ktokolwiek za tym stoi już może uważać się za martwego. Tylko głupiec wysyła zabójców na mnie, pana Mazowsza – powiedział, po czym się odwrócił w pomieszczeniu leżały same ciała. Po wojownikach w zwierzęcych maskach nie było ani śladu, wszyscy ponownie ukryli się w mrokach nocy.
Wieść o masakrze w Gąsawie i śmierci Leszka Białego błyskawicznie rozeszła się po wszystkich piastowskich dworach. Bardzo szybko zaczęto podejrzewać, że zabójców wynajął Świętopełk II Wielki lub Władysław Odonic, który był na miejscu, ale nie odniósł żadnych ran. Konrada mazowieckiego nikt nie podejrzewał, ponieważ był bratem Leszka Białego. Biskup Chrystian uparcie twierdził, że za tymi tragicznymi wydarzeniami stoi Wielki Kapłan Prusów, Kriwe z Romowe, który chciał się pozbyć za jednym zamachem wielu wrogów pogańskiej wiary. Każdy podejrzewał tego, z kim „miał na pieńku”, każdy buntował wszystkich przeciw swoim wrogom. Doszło nawet do tego, że ktoś w Płocku zaczął roznosić plotki o tym, że zabójców wynajął biskup Chrystian, ponieważ chciał się pozbyć Wincentego z Niałka, arcybiskupa gnieźnieńskiego, za którym nie przepadał. Konrad mazowiecki na początku był wściekły i zaczął rozsyłać swoich szpiegów po wszystkich piastowskich dworach. Po kilku dniach jednak ochłonął i zaczął analizować ile może zyskać na śmierci brata. Od razu sobie uświadomił, że ma szanse przejąć władzę w Krakowie po bracie i stać się panem Małopolski, co w połączeniu z jego Mazowszem i Kujawami sprawiłoby, że mógłby koronować się na króla Polski i zakończyć czasy bezkrólewia.
Listopad 1227:
Krwawa Gąsawa, wieś z krwawą łaźnią, przeklęta Gąsawa, to tylko niektóre z nazw powtarzanych przez chłopów, mieszczan oraz ludzi szlachetnie urodzonych. Mała wieś na pograniczu Kujaw i Wielkopolski należąca do Konrada mazowieckiego nagle znalazła się w centrum uwagi wszystkich piastowskich dworów, miast i wsi. A wszystko z powodu krwawego mordu. Gąsawa była wsią graniczną, znajdował się w niej warowny gród, który stanowił pierwszą linię oporu w przypadku ataku książąt z Wielkopolski na ziemie Konrada mazowieckiego. Wszystkie księstwa umacniały swoje granice z każdej strony, ponieważ w tych burzliwych czasach książęta często walczyli nie tylko z poganami, ale też między sobą. A teraz po mordzie w Gąsawie sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej, wojna domowa o to, kto ma zostać kolejnym władcą Krakowa wisiała na włosku.
Baronowie z Małopolski dowiedziawszy się o tragedii natychmiast przysłali rycerzy, którzy z honorami zabrali do Krakowa ciało swojego księcia Leszka Białego. Listopad był mroźny, co ułatwiało im transport zwłok i spowolniło ich rozkład.
Mieszkańcy Krakowa z płaczem witali swego księcia. Nie tak wyobrażano sobie jego powrót. Leszek Biały wyjeżdżał do Gąsawy żywy i zdrowy, a powrócił martwy. Wóz, na którym leżało przyozdobione kwiatami ciało ciągnęły dwa konie. Kraków w roku 1227 wyglądał trochę inaczej niż miasta w Europie zachodniej. Nie miał jeszcze praw miejskich, choć wszyscy nazywali go miastem, które dawniej, przed nastaniem bezkrólewia było stolicą Polski. Natomiast księcia, który władał Krakowem zwano najważniejszym z Piastów. Miasto miało kształt nieregularny, było zlepkiem wielu wsi oraz osad kupieckich i rzemieślniczych, które na przestrzeni wieków tak się rozrosły, że z czasem doszło do ich połączenia w jeden organizm miejski położony u podnóża tajemniczego wzgórza. Wzgórze to nazywano Wawelskim, było ono święte zarówno w czasach pogańskich, jak i chrześcijańskich. Jeszcze na długo przed przyjęciem chrztu przez Mieszka I Wzgórze Wawelskie było miejscem kultu dla Słowian wierzących w wielu bogów. Poganie zbudowali tu swoją świątynię, a u podnóża wzgórza wznieśli swe domostwa. Później po 966 r. miejsce to stało się chrześcijańskie, starych bogów przepędzono i zbudowano na Wzgórzu Wawelskim dwie chrześcijańskie katedry w stylu romańskim.
Książę Konrad mazowiecki jechał konno w towarzystwie swych rycerzy kilkanaście metrów za wozem, na którym leżało ciało jego brata. Minęło kilka dni od tragicznych wydarzeń, książę Henryk Brodaty był ciężko ranny i cały czas znajdował się w grodzie w Gąsawie pod opieką cyrulików i całego hufca rycerzy, którzy przybyli ze Śląska, aby chronić swego księcia. Medycy orzekli, że stan księcia śląskiego jest zbyt poważny i póki jego rany się nie zagoją o podróży powrotnej do Wrocławia mowy być nie może. Konrad mazowiecki postanowił natomiast udać się do Krakowa i towarzyszyć bratu w jego ostatniej podróży. Właśnie patrzył zamyślony jak wóz z ciałem Leszka Białego wjeżdża na opuszczony most zwodzony. Biedota, bezdomni, nawet prostytutki z zamtuzów, pijacy z karczm na podgrodziu wszyscy wyszli popatrzeć. Jedni płakali, a inni gapili się z ciekawości.
- Co za hołota, dziwki, pijacy i hultaje. Biedacy odziani w dziurawe i brudne ubrania– pomyślał Konrad patrząc na mieszkańców krakowskiego podgrodzia. W każdym mieście na podgrodziu, czyli za miejskimi murami mieszkali ludzie najbiedniejsi, tak było u niego w Płocku i tak też było tu w Krakowie. Książę Mazowsza nie lubił przebywać w towarzystwie biedoty, prostacy budzili w nim odrazę.
Humor księcia z Płocka poprawił się dopiero po przekroczeniu miejskiej bramy, kiedy dostrzegł, że ciało jego brata witają prawdziwi mieszkańcy Krakowa, odziani w ładne stroje kupcy, rzemieślnicy, zbrojni, rycerze, duchowni, Żydzi i inni. Jeśli tu, za miejskimi murami była jakaś biedota, prostytutki i tym podobni to pochowali się w bocznych, wąskich uliczkach, których w Krakowie nie brakowało.
Ciało księcia Krakowa leżało przykryte płaszczem na dębowej ławie. Pogrzeb miał się odbyć za dwa dni, więc pozostało mało czasu na zebranie informacji. Z powodu licznych pochodni ciało rozmarzło, a źrenice martwego księcia były utkwione w sklepieniu kaplicy znajdującej się pod wawelską katedrą poświęconą św. Wacławowi. Była to najstarsza chrześcijańska katedra zbudowana na Wzgórzu Wawelskim. Wokół ławy krzątało się dwóch braci z Zakonu krzyżackiego, którzy byli cyrulikami, czyli osobami biegłymi w sztukach medycznych. Przysłał ich na prośbę Konrada mazowieckiego mistrz krajowy Zakonu krzyżackiego Hermann von Balk. Białe habity z czarnymi krzyżami oraz brody sprawiały, że obu zakonników trudno było odróżnić. Kilka metrów na prawo od ławy stał sługa, który w ciszy przelewał wodę z cebra do miski. Natomiast po lewej stronie ławy z ciałem księcia przy drewnianym stoliku zapełnionym płonącymi świeczkami siedział notariusz, który wszystko skrzętnie notował.
Cyrulicy co jakiś czas podchodzili do służącego aby zamoczyć ręczniki w wodzie. Obaj przemywali ciało księcia i wypowiadali głośno wszystkie swoje spostrzeżenia, aby notariusz mógł je zapisać.
- Proszę o więcej świeczek. Mam za mało światła! – Krzyknął notariusz. Po chwili w podziemnej kaplicy pojawiło się dwóch kolejnych służących ze świeczkami.
- Teraz lepiej. Więc szanowni bracia powtórzcie raz jeszcze, bom się chyba przesłyszał. Ile ran mu zadano?
- Notariuszu, dobrze słyszałeś. Książę poza kilkoma skaleczeniami otrzymał tylko jedną groźną ranę. Strzała wystrzelona z łuku trafiła go w plecy jak uciekał konno – powiedział jeden z Krzyżaków.
- Tylko tchórze strzelają w plecy osobie szlachetnie urodzonej! Gdyby takim sposobem zabito kogoś z pospólstwa, jakiegoś żebraka, ale żeby strzelać w plecy księciu?! Za coś takiego Bóg karze piekłem! – Dodał podniesionym głosem drugi z mężczyzn odziany w biały habit z wyszytym czarnym krzyżem.
- Kara boska ich nie ominie. A ja opiszę dla potomnych wszystko w tych oto „Oględzinach ciała księcia Leszka, zwanego Białym, pana Krakowa zamordowanego we wsi Gąsawa Roku Pańskiego 1227”– notariusz mówił to wskazując ręką na leżące przed nim karty płótna przeznaczone do pisania.
Książę Konrad mazowiecki stał i przyglądał się w ciszy oględzinom ciała swego brata. Osoby obecne w kaplicy były tak pochłonięte swymi obowiązkami, że nawet go nie zauważyły.
- Kiedy upadł z konia na śnieg prawdopodobnie już był martwy. Koń niósł jego ciało aż do wsi zwanej Marcinkowo – powiedział książę Konrad mazowiecki sprawiając, że wszyscy z zaskoczeniem spojrzeli w jego stronę. Notariusz wstał na chwilę z krzesła, aby się ukłonić księciu, bracia z Zakonu krzyżackiego oraz służba oczywiście zachowali się tak samo.
Książę Konrad nie zwrócił na nich uwagi. Podszedł do ciała brata i popatrzył na niego przez chwilę.
- Nie martw się bracie znajdę tego, kto wysłał morderców i skrócę go o głowę – powiedział na tyle głośno, aby usłyszeli go wszyscy obecni w kaplicy.
Potem nachylił się do ucha martwego księcia i dodał szeptem:
- I nie martw się o tron krakowski, odpowiednio się nim zajmę – szept ten słyszał tylko on i martwy Leszek.
Kiedy książę Mazowsza wyprostował się i skierował w stronę wyjścia skinął na dwóch zakonników, aby przerwali na chwilę oględziny i obaj do niego podeszli. Krzyżacy posłusznie wykonali jego polecenie.
- Kiedy już skończycie oględziny udacie się z tym pismem do mistrza waszego Zakonu – mówiąc to wyjął zwinięty w rulon pergamin, na którym widniała jego pieczęć i wręczył jednemu z zakonników - Przekażcie mu, że po ustąpieniu śniegów tu w Małopolsce, na zamku w Bieczu podpiszemy stosowne dokumenty. Nie ufam gońcom, dlatego tak ważne zadanie każę wykonać wam. Nie musicie być na pogrzebie mojego brata, jeszcze dziś obaj wyruszcie.
Dwaj Krzyżacy z pokorą pokłonili się księciu i podziękowali za zaufanie. Zapewnili, że ruszą w drogę natychmiast po skończeniu oględzin.
Kiedy książę Konrad wyszedł z kaplicy notariusz chwycił ponownie za gęsie pióro. Umoczył je w atramencie i notował dokładnie wszystkie informacje przekazywane mu przez zakonników.
- Na zamku w Bieczu już oficjalnie, na piśmie pozwolę Krzyżakom rozpocząć misję chrystianizacji pogańskich Prus. Oddam im w dzierżawę opanowaną przez Prusów Ziemię Chełmińską. Niech ją odzyskają, ściągną ponownie osadników, odbudują Chełmno, Grudziądz i inne grody. Jak już zrobią tam porządek z poganami to wypowiem im dzierżawę i powiększę granice mego księstwa. Problemem jest Chrystian. Ten przeklęty biskup będzie rościł sobie pretensje do Ziemi Chełmińskiej, krzyczał, że to wszystko jego i, że jest biskupem całych Prus. No nic, Krzyżacy mają dobre układy zarówno z papieżem jak i z cesarzem. Biskup może sobie protestować, ale to i tak mu nic nie da. Poza tym po śmierci Leszka, jako jego brat jestem najpoważniejszym kandydatem do objęcia tronu krakowskiego– snuł w swojej głowie piękne plany o tym jak zdobywa tron w Krakowie, przyłącza Małopolskę do swoich ziem i ostatecznie koronuje się na króla Polski kończąc czasy bezkrólewia. Uśmiechał się przy tym lekko. Po chwili idąc już główną nawą wawelskiej katedry św. Wacława dostrzegł księdza, organistę i nauczyciela z krakowskiej szkoły katedralnej, którzy patrzyli w jego stronę. Natychmiast na jego twarzy pojawiła się smutna, żałobna mina. Cała trójka ukłoniła się księciu, który przeszedł obok nich i usiadł w ławce, aby pomodlić się za duszę brata i spełnienie wszystkich swoich ambitnych planów.
[Zbrodnia w Gąsawie i śmierć Leszka Białego są wydarzeniami historycznymi. Peregryn z Wiesenburga jest postacią historyczną. Był on rycerzem Henryka Brodatego, który w 1227 r. w Gąsawie podczas ataku zabójców zasłonił swego księcia własnym ciałem. Obaj byli wówczas bez zbroi, prawdopodobnie szykowali się do snu albo wychodzili z łaźni. Henryk Brodaty został ciężko ranny, ale przeżył dzięki rycerzowi Peregrynowi, który oddał za niego życie. Leszek Biały był ostatnim z książąt, którego wszyscy uznawali, jako księcia zwierzchniego, czyli tak jakby najważniejszego. Niektórzy nawet liczyli, że Leszek, jako książę Krakowa i Małopolski koronuje się na króla i zakończy w Polsce czasy bezkrólewia. Niestety Leszek został zamordowany w Gąsawie, a jego śmierć jeszcze bardziej pogłębiła spory między polskimi książętami. Zaczęły się wzajemne oskarżenia o to, kto wynajął morderców i wysłał ich do Gąsawy. Książęta polscy zamiast się zjednoczyć i walczyć ze wspólnym wrogiem, czyli z Prusami zaczęli się ze sobą spierać. Konrad mazowiecki i biskup Chrystian zostali sami w Płocku, nie mieli co liczyć na to, że uda im się namówić skłóconych Piastów do kolejnej wyprawy krzyżowej przeciw Prusom w celu odbicia Ziemi Chełmińskiej i Ziemi Lubawskiej. Kryzys w rozbitej na dzielnice Polsce się pogłębiał, a Prusowie coraz częściej organizowali najazdy na ziemie chrześcijan. W tej sytuacji kilka miesięcy po pogrzebie brata książę Konrad mazowiecki 23 kwietnia 1228 r. na zamku w Bieczu (Małopolska) podpisał dokument, w którym już oficjalnie poprosił Krzyżaków o pomoc i nadał im opanowaną przez pogan Ziemię Chełmińską oraz wieś Orłowo na Kujawach. Książę Konrad i Krzyżacy rozumieli „darowiznę” (dzierżawę) na swój sposób. Zakonnicy z czasem stwierdzili, że otrzymane ziemie należą tylko do nich, a książę „łudził się”, że tak naprawdę może odebrać Krzyżakom „darowiznę” w każdej chwili.
Poza tym książę Konrad mazowiecki doszedł do wniosku, że jako brat zabitego Leszka Białego powinien objąć władzę w Krakowie. Niestety dla niego pretensje o tron krakowski zgłosili też Władysław Laskonogi i Henryk Brodaty. Wojna domowa wisiała w powietrzu, a najazdy Prusów na ziemie chrześcijan były coraz częstsze.
Jako ciekawostkę warto dodać, że w 1228 roku rycerstwo małopolskie wybrało na swego księcia Władysława Laskonogiego. Konrad mazowiecki nie mógł się pogodzić z ich decyzją, sądził, że jako brat zabitego Leszka Białego miał największe prawa do objęcia władzy w Krakowie. ]
Płock. Listopad 1227:
Urocza Ludmiła stała w oknie swej komnaty położonej na najwyższym piętrze wieży i spoglądała na Płock, najważniejszy z grodów w księstwie jej ojca, księcia Konrada, zwanego przez możnych i pospólstwo mazowieckim. Delikatny mroźny wiatr owiewał jej twarz i wzbijał w powietrze kosmyki czarnych włosów. Mroźne powietrze, które buchnęło w nią natychmiast po otwarciu okiennicy nie stanowiło dla piętnastoletniej dziewczyny problemu, bowiem od dzieciństwa była wyjątkowo odporna na zimno. Młoda księżna była ubrana tylko w nocną koszulę, kominek znajdował się dość daleko od okna, więc aby się nie przeziębiła jedna ze służących kazała jej owinąć się kocem. Mimo przejmującego morzu lubiła wstawać o świcie i patrzeć na wschodzące słońce. Właśnie podziwiała pierwsze promienie, które powoli rozświetlały zamarzniętą Wisłę, pokryte białym puchem pola i budynki położone po drugiej stronie rzeki oraz te za drewnianą, okrążającą całe miasto palisadą. Tam mieszkali najbiedniejsi, którzy w razie ataku musieli ratować się ucieczką. Promienie słoneczne szły jednak dalej i oświetlały również baszty, bramy i wartowników na palisadzie okrążającej całe miasto. Szczęśliwcy, którzy mogli mieszkać wewnątrz w razie niespodziewanego ataku mieli o wiele większe szanse na przeżycie od biedoty mieszkającej po zewnętrznej stronie, za palisadą, bramami, mostami zwodzonymi i fosą. Wieża, w której znajdowała się komnata Ludmiły była oczywiście częścią drewnianego grodu zbudowanego obok ceglano kamiennej Katedry Wniebowzięcia NMP na Wzgórzu Tumskim. Całe wzgórze było okrążone swoją własną podwójną palisadą z basztami obronnymi i bramą wjazdową z mostem zwodzonym opuszczanym na głęboką fosę od strony Wisły.
Płock na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie twierdzy nie do zdobycia. Z jednej strony palisada i fosa okrążająca całe miasto, a z drugiej dodatkowo wewnątrz miasta wzgórze z grodem i katedrą, które też miało swoją własną podwójną palisadę i fosę.
Ludmiła od swoich nauczycieli oraz rozmaitych podróżników, rycerzy i kupców słyszała nie raz opowieści o tym jak wyglądają miasta i grody na zachodzie, w cesarstwie niemieckim, Francji, Italii i wielu innych krajach. Tam miasta otacza się często prawdziwym murem z kamieni i cegieł, a zamiast drewnianych grodów buduje się zamki. Młoda, licząca piętnaście wiosen księżna często naciskała ojca na to żeby otoczył Płock prawdziwym murem z cegieł i kamieni, a gród przebudował na zamek. Książę Konrad mazowiecki miał słabość do wszystkich swoich dzieci, zawsze tłumaczył Ludmile, że czasy są zbyt niespokojne i dopiero jak uda się uporać poganami nieustannie najeżdżającymi jego ziemie będziemy mógł pomyśleć o zbiórce złota na przebudowę całego miasta na wzór zachodni. Póki co z cegły i kamienia w Płocku była zbudowana tylko, stojąca obok drewnianego grodu na Wzgórzu Tumskim Katedra Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny oraz wzniesiony przed kilkoma laty budynek zakonu norbertanek.
- Jak mamy stawić opór poganom skoro wszystko, grody, zamki, palisady budujemy z drewna? – Księżna Ludmiła zadała to pytanie swoim służącym, trzem młodym dziewczętom, które prędzej odciągnęły ją od okna, zamknęły okiennice i przygotowały poranną kąpiel. Po kąpieli, kiedy już obmyły całe ciało swej księżnej i zaczęły ją ubierać Ludmile zebrało się na rozmowę o fortyfikacjach obronnych Płocka i walce z pogańskimi Prusami.
Tak tu już było wśród książąt, księżnych i ich dzieci, że każde miało do swojej dyspozycji własnych służących. Ludmiła nie była tu wyjątkiem.
Trzy młode dziewczyny były córkami najbogatszych z rycerzy służących księciu Konradowi mazowieckiemu. Służba na dworze księżnej Agafii, jej męża lub jednej z ich córek albo synów była prawdziwym zaszczytem. Osoby takie zawsze słyszały najnowsze plotki, cieszyły się poważaniem i były blisko ludzi władzy. Dla bogatych służba na dworze była zaszczytem, a dla biednych stanowiła szansę na lepsze życie, zdobycie znajomości i pieniędzy.
- Nie wiem Pani, nie znam się na prowadzeniu wojen – odpowiedziała księżnej Ludmile jedna ze służących.
- Pani, nie kłopocz się, takie sprawy lepiej zostawić mężczyznom – dodała kolejna służka z lekkim uśmiechem.
Trzecia z dziewcząt milczała i pomagała swej księżnej ubrać koszulę z rękawami, a na nią jasnoniebieski zakładany przez głowę surcot, z wycięciami po bokach, bez rękawów. Na samym końcu dziewczęta ubrały na nogi swojej pani trzewiki. Kiedy rytuał ubierania Ludmiły dobiegł końca młoda księżna postanowiła wyjść ze swej ciepłej, ogrzewanej przez ogień w kominku komnaty.
To miał być kolejny listopadowy dzień. Książę Konrad wyjechał przed dwoma dniami na ważne spotkanie do wsi Gąsawa, na którym miało dojść do podjęcia decyzji o zorganizowaniu wielkiej wyprawy wojennej przeciwko pogańskim Prusom. Ludmiła już nie mogła się doczekać momentu, w którym zniknie niebezpieczeństwo ciągłych ataków ze strony pogan.
Ludmiła wyszła z komnaty w towarzystwie swoich trzech służek. Na zewnątrz tak jak zawsze stało dwóch wartowników oraz tu i tam krzątali się służący. Jeden z nich właśnie czyścił tarcze i miecze wiszące, jako ozdoba na ścianach w korytarzu, a drugi ze służących dorzucał drwa do wszystkich kominków ogrzewających korytarz na tym piętrze wieży. Drzwi naprzeciwko jej komnaty były zamknięte. Za nimi mieszkał jej dwunastoletni braciszek, Siemowit, który był dość wybuchowy, nawet tu na korytarzu było słychać jak krzyczy na swych służących i pogania ich żeby go szybciej ubierali. Prawie cała wieża była zamieszkiwana przez dzieci księcia Konrada i ich służbę.
Piętnastoletni Kazimierz [w przyszłości będzie zwany Kazimierzem kujawskim ], który każdego uczył się fechtunku pod czujnym okiem starego rycerza Żyrosława oraz najstarszy z braci Ludmiły, Bolesław [w przyszłości Bolesław I mazowiecki, książę sandomierski w latach 1229-1232 ], który miał już osiemnaście lat i aspiracje do przejęcia władzy mieli swoje pokoje piętro niżej. Na tym samym piętrze mieszkał też jedenastoletni Siemowit, kolejny z braci Ludmiły. Jej rodzeństwo było bardzo liczne, jedni marzyli o objęciu władzy po ojcu, a inni pragnęli zostać duchownymi. Ludmiła natomiast miała w sobie coś z wojowniczki, interesowały ją turnieje rycerskie, wszystko to, co było związane z walką. Chciała zostać kobietą rycerzem, księżną, która zostanie pasowana na rycerza. Jej plany doprowadzały ojca i matkę do ataków furii.
Kiedy Ludmiła razem ze służkami zeszła na najniższy poziom wieży skierowała się w stronę sali jadalnej. Wieża mieszkalna była połączona z innymi budynkami oraz pozostałymi wieżami w grodzie, dlatego nawet, jeśli pogoda była mroźna lub deszczowa nie trzeba było wychodzić na dwór żeby przejść z jednego budynku do drugiego.
Przed szerokimi drzwiami jadalni stało tradycyjnie dwoje wartowników, Wincenty i Damroka, bardzo zdolna wojowniczka, której zadaniem była ochrona tej części grodu. Miała ona w sobie coś, co przyciągało Ludmiłę. Damroka nie była, co prawda prawdziwym rycerzem, nie nosiła pasa rycerskiego, nigdy nie była pasowana, ale mimo tego zaliczano ją do silnych wojowniczek. Nawet prawdziwi rycerze cenili jej umiejętności walki mieczem i toporem.
Ta część grodu tętniła życiem. Służący cały czas wnosili do jadalni kielichy z winem, kufle wypełnione piwem i talerze pełne wykwintnych potraw, godnych rodziny księcia.
- Tu się rozstaniemy. Jak będziecie potrzebne to po was poślę – powiedziała Ludmiła do swoich trzech służących. Dziewczęta ukłoniły się swej pani i oddaliły w stronę kuchni, tam gdzie jadała służba.
Ludmiła skierowała się w stronę drzwi do jadalni, Wincenty i Damroka widząc ją ukłonili się, oni byli zwykłymi wartownikami, a ona córką jednego z najpotężniejszych książąt w Polsce.
Młoda księżna już miała przekroczyć drzwi jadalni, gdy do jej uszu dobiegł dźwięk upadającego na podłogę kufla z piwem. Okazało się, że jeden młodych niewolników, chłopiec liczący jakieś czternaście lat potknął się... Gdyby tego było mało oblał piwem skórzany but przechodzącego obok wojewody płockiego Arnolda. Niewolnicy stali najniżej w hierarchii, łapano ich podczas wypraw łupieżczych na ziemie pogańskich Prusów lub Litwinów albo kupowano na targach. W grodzie płockim było ich kilkunastu, wykonywali najcięższe prace. Większość się nimi brzydziła, byli warci mniej niż chłopcy stajenni i pachołkowie. Każdego z niewolników można było rozpoznać po tym, że nosił na nogach kajdany z dłuższym łańcuchem, który umożliwiał poruszanie się.
- Wojewoda podstawił mu nogę – powiedziała szeptem Damroka, wiedziała, że stojąca blisko księżna Ludmiła ją usłyszy.
- Ścierwo, jak mogłeś wylać piwo! – Krzyczał wojewoda i kopał zapłakanego niewolnika.
- Wy-bacz-cie Pa-nie, wy-bacz-cie! – Jąkał się, przepraszał, szlochał i błagał jednak to nie wzruszało wojewody Arnolda, jednej z najpotężniejszych osób w księstwie mazowieckim. Wojewodowie byli zastępcami książąt, ich prawą ręką, a teraz, kiedy Konrad mazowiecki wyjechał do Gąsawy, wojewoda Arnold nie liczył się z nikim.
- Wychłostajcie to coś! Dwadzieścia batów! – Krzyknął wojewoda w stronę wartowników.
- Szlachetny wojewodo, wybacz, ale nie możemy opuścić naszej warty. Zaraz poślę kogoś ze służby po zbrojnych, którzy go wyprowadzą na zewnątrz i wychłostają – powiedziała Damroka patrząc w stronę wojewody.
- Jak śmiesz! Moje rozkazy są absolutne! Natychmiast masz go wyprowadzić i wychłostać, za karę czterdzieści batów! – Wojewoda był wściekły, brwi miał zmarszczone, mówił głosem nie uznającym sprzeciwu.
Damroka nie miała wyjścia. Zostawiła Wincentego samego na warcie przy drzwiach wiodących do jadalni i ruszyła w stronę zapłakanego niewolnika. Pozostali członkowie służby noszący naczynia i potrawy stali obserwując dramatyczną sytuację. Wojewoda był znany ze swego okrucieństwa, lubił znęcać się nad niewolnikami, czasem nawet potrafił uderzyć swoje służące.
O okrucieństwach wojewody Arnodla podczas walk z pogańskimi Prusami krążyło po całym Mazowszu wiele opowieści. Jedna z nich mówiła, że miesiąc temu wojewoda ruszył z rycerzami z Płocka walczyć z Prusami, którzy najechali wsie w kasztelanii Sierpc. Tamtejszy kasztelan ruszył w pościg i zarazem przysłał do Płocka swego giermka z prośbą o pomoc. Wojewoda Arnold i kasztelan z grodu Sierpc spędzili w pruskiej puszczy dwa dni, bezlitośnie wyżynali pogan, uwolnili wielu chrześcijańskich niewolników. Wojewoda nie okazał litości żadnemu poganinowi, kazał ich wieszać na gałęziach albo ścinać mieczem. Udało mu się nawet spalić kilka pruskich gospodarstw zabijając przy tym dziesiątki pogańskich kobiet i dzieci. Mieszkańcy Sierpca witali go jak bohatera, kiedy wrócił do grodu razem z kasztelanem i uwolnionymi chrześcijanami. Przyprowadził pod Sierpc wielu pruskich wojów, których kazał powiesić od północnej strony grodu. Było ich tak wielu, że las na północ od Sierpca ludzie zaczęli nazywać lasem wisielców.
- Szlachetny wojewodo, czy to nie jest zbyt surowa kara? Mój niewolnik może jej nie wytrzymać? – Powiedziała słodkim głosem księżna Ludmiła i podeszła blisko Arnolda. Liczący już ponad trzydzieści lat wojewoda miał słabość do pięknych dam, a piętnastoletnia córka księcia Konrada była nie tylko piękna, ale też urocza, swoim wdziękiem potrafiła zmanipulować i oczarować niejednego mężczyznę.
- Księżno Ludmiło nie wiedziałem, że to twój niewolnik – powiedział wojewoda spokojnym miłym głosem.
- Uznałam, że – mówiąc to uśmiechnęła się słodko i podeszła do wojewody - moje trzy służące mają zbyt wiele obowiązków, dlatego kupiłam sobie tego chłopczyka żeby sprzątał komnatę i zanosił do praczek moje stroje. Top taki mój chłopiec na posyłki, który czasem pomaga w kuchni. Jeśli skarzesz go na czterdzieści batów to biedactwo nie da rady mi wiernie służyć, wojewodo chyba nie chcesz mnie narażać na koszty kupna nowego niewolnika? – Stała blisko niego, Arnold czuł zapach perfum Ludmiły, jako dama i księżna włosy miała splecione, a jej surcot, czyli suknia była wysoka, zasłaniała piersi. Wojewoda patrzył na nią zauroczony.
- Może trochę przesadziłem, przecież w sumie nic się nie stało – powiedział wojewoda.
- Więc wojewodo Arnoldzie chodźmy na śniadanie, opowiesz mi o swoich bohaterskich walkach z tymi paskudnymi poganami z północy.
Ludmiła weszła razem z wojewodą do jadalni, a zapłakany niewolnik wykorzystał okazję i zwiał z korytarza, schował się gdzieś na terenie grodu, z dala od wojewody, rycerzy i wartowników. Gdyby uciekł z łańcuchami na nogach gdzieś poza teren grodu to zostałby schwytany i skazany na śmierć. Na szczęście dzięki Ludmile wojewoda szybko o nim zapomniał i chłopiec nie poniósł żadnych konsekwencji.
Śniadanie z wojewodą nie należało do przyjemnych. Usiedli obok siebie w ogromnej sali, w której zasiadało całe rodzeństwo Ludmiły oraz jej matka księżna Agafia siedząca obok pustego krzesła swego męża, księcia Konrada mazowieckiego. W jadalni poza wojewodą Arnoldem znajdowało się jeszcze dwóch goszczących w Płocku kasztelanów z Płońska i Ciechanowa oraz kilku znamienitych rycerzy służących księciu.
- Ludmiła objadła się warzywami i jagnięciną oraz wypiła dość dużą ilość piwa, aby ochłonąć po tym, co się stało. Sama siebie nie rozumiała, zastanawiała się, dlaczego skłamała i tak się poświęciła dla zwykłego niewolnika.
Jedli już prawie godzinę. Ludmiła powiedziała wojewodzie, że zaraz musi iść ze swoją matką na poranną mszę świętą do katedry. Arnold z radością odpowiedział, że będzie im towarzyszył. Ludmiła się do niego uśmiechnęła, a w myślach prawie spłonęła ze złości, chciała się uwolnić jak najszybciej od kasztelana, za którym nie przepadała.
Drewniany, potężny gród zamieszkiwany obecnie przez Konrada mazowieckiego oraz monumentalna, potężna, zbudowana z kamienia katedra z grubymi ścianami były najwspanialszymi z płockich budynków. Wszystko znajdowało się na Wzgórzu Tumskim, na którym podobno w dawnych czasach stała pogańska świątynia. Wieża, w której mieszkała Ludmiła oraz jej rodzeństwo była jedną z trzech wież dobudowanych do grodu. Nie bez powodu katedrę jakiś czas po przyjęciu chrztu przez Mieszka I zbudowano na wzgórzu obok grodu mazowieckich książąt. Było to miejsce strategiczne, otoczone dodatkowymi umocnieniami, najbezpieczniejsze w mieście. Misjonarze, księża, proboszczowie, a potem biskupi, którzy przybywali na tereny pogańskie zawsze nakazywali budowę kościołów w najbezpieczniejszych lokalizacjach. Tak, aby w razie ataku pogan na miasto Najświętszy Sakrament nie został zbezczeszczony, a życie proboszcza lub biskupa nie było zagrożone.
Msza święta w trójnawowej, zbudowanej dawno, bo w XI wieku przez króla Polski Bolesława Śmiałego katedrze płockiej nie była tak wspaniała jak zawsze. Ksiądz stojący przy ołtarzu, w prezbiterium zakończonym absydą podczas kazania, co prawda starał się, nauczał o tym, że tylko Ewangelia Chrystusa jest prawdziwa, a wszystkie inne nauki są pogaństwem. Gestykulował, podnosił głos tak żeby echo rozchodziło się po trzech nawach kamiennej katedry. Z przodu, w części katedry zwanej transept stali najważniejsi z wiernych, czyli rodzina księcia Konrada mazowieckiego, jego urzędnicy i rycerze. Nieco dalej musieli stać zamożniejsi mieszkańcy Płocka, znamienitsi rzemieślnicy i zwykli zbrojni. Na samym końcu, czyli przy wejściu i na zewnątrz katedry swoje miejsca miało pospólstwo, biedota, jednym słowem najbiedniejsi z mieszkańców Płocka. Im ktoś był wyżej urodzony i bogatszy, tym bliżej ołtarza mógł się modlić.
Ludzie słuchali kazania w milczeniu. Duchowny podkreślał, że tylko Kościół katolicki i Jego nauka prowadzi do zbawienia.
- Ci, którzy nie słuchają nauk Jezusa, nie biorą sobie do serca nauki Kościoła są głupcami, którzy nie zostaną zbawieni! Tylko ludzie ochrzczeni mogą być zbawieni! Nikt, kto wierzy w jakichś bożków albo składa ofiary ze zwierząt, modli się do drzew nie może być zbawiony! Tylko Ewangelia, tylko Chrystus, tylko Kościół! Reszta to ohydne pogaństwo! Prusowie, Litwini, Saraceni w Ziemi Świętej to wszystko są poganie, którzy odrzucają Jezusa! Należy ich nawrócić po dobroci lub siłą! Bowiem lepiej żeby pod przymusem przyjęli chrzest i zostali zbawieni, niż żeby trwali w swoich błędach i po śmierci poszli do piekła na wieczne męki!
Prości ludzie byli pod wrażeniem, już mieli ochotę wybiec z katedry, chwycić za miecze i ruszyć na pogańskich Prusów. Niektórzy płakali, zaklinali się, że poświęcą życie, aby zgładzić ohydnych pogan z północy. Ludmiła jednak wiedziała, że osoba głosząca kazanie musi tak mówić. Czasy były niespokojne, a prostymi ludźmi łatwo manipulować. Prostaczków przekonanych, że działają zgodnie z wolą Boga wystarczy tylko uzbroić i kazać walczyć z poganami. Ruszą i oddadzą swe życia wierząc, że robią dobrze. Takie było zadanie księdza, utwierdzić wiernych, że Kościół jest dobry, a poganie źli. Starał się, ale nie był tak zdolnym mówcą jak biskup płocki Gunter, który obecnie przebywał razem z jej ojcem we wsi Gąsawa na ważnym spotkaniu.
Ludmiła z jednej strony rozumiała, że tak trzeba, a z drugiej odczuwała lekki niepokój, którego nie pojmowała. W końcu nawet papież nauczał, że tylko chrzest i słuchanie nauk Kościoła daje zbawienie. Nie potrafiła zrozumieć uporu pogańskich pruskich i litewskich plemion, które nie chciały się nawrócić na jedyną prawdziwą religię i do tego ośmielały się atakować chrześcijańskie wsie i grody.
Ludmiła po wyjściu z katedry z powodu dotkliwego mrozu postanowiła udać się z powrotem do grodu. Znalazła wymówkę, aby uwolnić się od natrętnego wojewody i powróciła do swojej komnaty w drewnianej wieży. Długo jednak tam nie przebywała, ponieważ po chwili przez jedną z płockich bram, a potem przez bramę na Wzgórzu Tumskim przejechał jeździec z wieściami, które wstrząsnęły wszystkimi, począwszy od księżnej Agafii, jej córek i synów, poprzez rycerzy, a skończywszy na biedocie i prostytutkach, których w Płocku nie brakowało. Okazało się, że nocą w Gąsawie doszło do zabójstwa księcia Leszka Białego. Poza tym ciężkie rany odniósł książę śląski Henryk Brodaty. Zginęło też wielu rycerzy, służących i chłopów.
- To byli dobrze wyszkoleni i uzbrojeni zabójcy, a nie jakaś przypadkowa zgraja łotrów – tłumaczył zbrojny wysłany z wieściami przez księcia Konrada mazowieckiego – książę śląski ledwo uszedł z życiem, nasz książę Konrad też został zaatakowany i musiał się bronić, ale dzięki Bogu nie został ranny – mówił popijając piwo. Siedział w sali, w której byli obecni wszyscy płoccy dostojnicy. Księżna Agafia się nie odzywała, Ludmiła stała razem z siostrami i braćmi próbując pojąć to, co właśnie usłyszała.
- Ktoś nasłał zabójców na jej ojca i pozostałych polskich władców. Kto mógł posunąć się do tak szalonego czynu? Poganie, Niemcy, a może któryś w piastowskich książąt?– Analizowała w swojej głowie różne możliwości.
- Jakie rozkazy wydał książę? – Pytanie głośno zadał Arnold, wojewoda płocki.
Zbrojny spojrzał na dostojnika i odrzekł po chwili:
- Książę każe wszystkim przygotować się na najgorsze. Niech kasztelani uzbroją chłopów, należy umocnić gród w Michałowie, wszystkie granice, nie tylko z poganami należy umocnić. Nie wiemy, kto przysłał zabójców, póki co nie wiemy nic. Książę razem z ciałem swego brata planuje udać się do Krakowa. My mamy zadbać o bezpieczeństwo księstwa póki nie wróci.
Ludmiła była oszołomiona. Przed chwilą wróciła do siebie, rozkazała służącym, aby ją rozebrały i przygotowały kolejną kąpiel w wannie, którą własnie przyniesiono do jej komnaty. Jej trzy służki podczas napełniania wanny gorącą wodą, którą przynosiły w wiadrach milczały, ona też milczała, nie miała ochoty na rozmowę. W ciszy weszła do wody i kazała dziewczętom wyjść. Siedziała tak ponad godzinę, próbowała pozbierać myśli.
Kolejne dni były bardzo chaotyczne. Nadciągnął grudzień jednak nikt nie potrafił się cieszyć z nadchodzącego Bożego Narodzenia, wręcz przeciwnie panowała ponura atmosfera. Rycerze, zbrojni oraz wcieleni, często siłą do „wojska” synowie chłopów i mieszczan musieli siedzieć w granicznych grodach oraz strażnicach wypatrując niebezpieczeństwa. Po ulicach Płocka kręciło się więcej zbrojnych niż zwykle, podobnie przy bramach miejskich zwiększono ilość wartowników. Książę Konrad przysłał gońca z listem, w którym wyjaśnił, że wiele ważnych spraw związanych z pogrzebem brata zatrzymało go w Krakowie.
W pewnym momencie Ludmiła doszła do wniosku, że nie może tak być w nieskończoność. Zbliżały się święta, postanowiła, że uda się na płocki targ, aby sprawdzić, jakie towary oferują podróżni kupcy, których z nastaniem grudnia pojawiało się w Płocku coraz więcej. Towarzyszyli jej zbrojni z grodu, więc czuła się bezpiecznie.
Chodziła od jednego kupieckiego wozu do drugiego. Faktycznie, niektórzy z kupców przywieźli wiele egzotycznych towarów. Najbardziej lubiła kupców, którzy opowiadali jej o pięknych europejskich miastach takich jak Rzym, Magdeburg albo Paryż. Dzięki rozmowom z tymi podróżującymi po świecie ludźmi zawsze dowiadywała się wielu ciekawych rzeczy. Była to dla niej cenna wiedza. Tego dnia kupiła dość dużą ilość biżuterii, futer, sukni oraz włoskich butów. Jej trzy służące musiały jej towarzyszyć i wszystko dźwigać.
Plac targowy był pełen ludzi, których nie odstraszała mroźna zima. Zresztą tego dnia wykonywano kilka wyroków śmierci na skazańcach, dla ludzi oglądanie jak kat ścina przestępcom głowy stanowiło wspaniałą rozrywkę, dzięki której mogli, choć na chwilę zapomnieć o trudach dnia codziennego i niebezpieczeństwie, które im grozi ze strony pogan.
Ludmiła nie była zainteresowana oglądaniem egzekucji, wolała podejść do odzianego w piękny zdobiony ornamentami roślinnymi płaszcz kupca, którego dostrzegła w zachodniej części placu. Bursztynowe wyroby, oraz sztylety z ozdabianymi rękojeściami i pochwami, które miał w swojej ofercie przyciągnęły jej uwagę. Lubiła broń, a te sztylety wydawały jej się takie piękne i zarazem egzotyczne, przywiezione z daleka. Kupiec wyjaśnił, że kupił je w Gdańsku od innego kupca, który zdobył te piękne przedmioty w Brytanii. Podziwianie ich zupełnie pochłonęło Ludmiłę, która nie dostrzegła kilku zakapturzonych mężczyzn przyglądających się jej z oddali.
Dopiero krzyk kobiet zwrócił jej uwagę. Spojrzała w stronę drewnianego podwyższenia i ze zdziwieniem zauważyła jak kat przeszyty strzałą osuwa się na ziemię. Kilku mężczyzn, którzy wyrośli jak z podziemi zaatakowało zaskoczonych płockich strażników, widocznie próbowali uwolnić skazańca, który miał właśnie zostać ścięty. Zbrojni ochraniający Ludmiłę natychmiast otoczyli dziewczynę rozglądając się nerwowo zaczęli ją prowadzić w stronę grodu. Trzy służące w panice dźwigały wszystkie zakupione towary. Ludzie biegali, krzyczeli starali się uciec z placu targowego. Kupcy w pośpiechu chowali swoje towary, strażnicy przy miejscu egzekucji walczyli z tajemniczymi zakapturzonymi napastnikami.
Kilka osób leżało martwych na śniegu.
- Rzućcie te towary i uciekajcie! – Krzyknęła do swoich trzech służących. Nagle zaczęła wrzeszczeć widząc jak jedna z jej dziewczyn upada. Wyrwała się strażnikom i podbiegła do niej. Dziewczyna miała szyję przebitą bełtem wystrzelonym z kuszy. Była już martwa.
W pobliżu Ludmiły nagle pojawiło się kilku zakapturzonych mężczyzn, którzy spod płaszczy wyciągnęli miecze. Strażnicy natychmiast ich zaatakowali. Walka była bardzo krwawa, martwi byli po obu stronach. Ludmiła zaczęła uciekać w stronę grodu razem z dwiema służącymi. Przebiegły kilka ulic. Wzgórze Tumskie było coraz bliżej. Zostawiły za sobą wszystkich walczących i martwych ludzi. Kiedy już myślały, że są bezpieczne na głównej ulicy prowadzącej do jedynej bramy, przez którą od strony Wisły można wejść za palisadę otaczającą całe wzgórze ponownie na ich drodze pojawili się dwaj zakapturzeni napastnicy.
- O co im chodzi? Czy to mnie chcą dopaść? – Pomyślała Ludmiła i uciekła z dziewczętami w jedną z bocznych uliczek. Uciekały wąskimi uliczkami, wołały o pomoc jednak ludzie pozamykali okiennice, i drzwi ze strachu. Niektórzy krzyczeli, że to kolejny atak pogańskich Prusów. W końcu znalazły otwarte drzwi prowadzące do stajni na tyłach jednej z płockich karczm. Rozpaczliwie szukały tam jakiegoś schronienia jednak zakapturzeni mężczyźni szybko je znaleźli. Służące zasłoniły Ludmiłę, tak jakby swoimi ciałami były w stanie powstrzymać ostrza mieczy.
- Córko naszego wroga teraz zginiesz. Bądźcie przeklęci chrześcijanie, za moją żonę i zamordowaną córeczkę – pruski wojownik chwycił za miecz i sieknął kolejną ze służących Ludmiły zabijając dziewczynę na miejscu. Kolejny z Prusów sztyletem zabił ostatnią ze służek.
- Teraz nadszedł czas na ciebie, chrześcijańskie ścierwo – wypowiadając te słowa splunął.
Ludmiła w ich oczach dostrzegała tylko nienawiść. Wiedziała, że zaraz zginie, ci dwaj nienawidzili jej zapewne za to, że jest chrześcijanką. Musieli stracić kogoś ze swoich bliskich podczas którejś z wypraw krzyżowych do Prus albo zwykłych potyczek z chrześcijańskimi rycerzami jej ojca. Teraz zabiją ją w ramach zemsty.
Próbowała się bronić, ale nie miała szans z potężnie zbudowanymi pruskim wojownikami. Jeden z nich złapał ją za szyję i zaczął dusić.
- Będę cię zabijał powoli, wszystkich was pozabijamy. Atakujecie nas, zabijacie, wciskacie na siłę swojego Chrystusa. Wasz ukrzyżowany bóg nie pokona naszych Bogów. A teraz giń! – Krzyknął i uderzył dziewczynę w brzuch.
Upadła. Krztusiła się i trzymała za brzuch, a on stał nad nią i się śmiał. Całe życie była otoczona służącymi, które dbały o nią na każdym kroku. Jeszcze nigdy, nikt jej tak nie obrażał, nigdy nikt jej nie uderzył, a teraz miała zginąć, tylko dlatego, że jest córką chrześcijańskiego księcia, który walczy w pogańskimi Prusami. Nie potrafiła się z tym pogodzić!
- Pora zakończyć twoje nędzne życie – powiedział jeden z Prusów i złapał za rękojeść miecza. Drugi z napastników stał obok i śmiał się patrząc jej prosto w oczy. Po chwili ten, który się śmiał zaczął pluć krwią, odwrócił się i upadł, nie ruszał się... Ludmiła zobaczyła, że ma wbitą w plecy siekierę. W tym samym czasie spadł też cios od tyłu na drugiego z mężczyzn, który jednak zdążył się odwrócić i wytrącić napastnikowi nóż z ręki. Był to chłopak niewiele starszy od niej. Zebrał się na odwagę, chwycił za siekierę i zabił od tyłu z zaskoczenia jednego z nich. Drugiego chciał załatwić nożem, ale mu się nie udało. Chłopak zaczął się cofać, widząc miecz, który Prus dzierży w dłoniach.
- Uciekaj księżniczko! Uciekaj! – Krzyknął patrząc na Ludmiłę.
Dziewczyna była jednak zbyt obolała i wystraszona. Nigdy nie widziała na oczy tego młodzieńca, nie wiedziała, kim był. On jednak ryzykował życie żeby ją ocalić. Widziała jak pruski wojownik zupełnie ją zlekceważył i odwrócił się do niej plecami. Całą swoją uwagę skupił na młodzieńcu, który wbił siekierę w plecy jego towarzysza. Postarała się opanować nerwy, musiała powstrzymać swoje trzęsące ręce i nogi. Kiedy już się trochę uspokoiła skoczyła na plecy zaskoczonego mężczyzny, drapała, dusiła, robiła, co tylko mogła…
Młodzieniec obserwując zaskakujący przebieg wydarzeń chwycił za stojące niedaleko widły i wbił je w brzuch mężczyzny. Prus wypuścił w ręki miecz i padł na ziemię.
- Księżniczko nic ci nie jest?! – Podbiegł z wystraszoną miną do dziewczyny.
Patrzyła na niego, potem spojrzała na ciała swoich dwóch służących, wiedziała, że trzecia też nie żyje. Wszystkie były z nią od wielu lat, kochały ją i się nią opiekowały, a teraz były martwe.
Młodzieniec pomógł jej wstać. Potem wyjrzał na zewnątrz i upewnił się czy jest bezpiecznie. Pobiegł natychmiast w stronę grodu. Szybko napotkał na jednej z ulic rycerzy, którzy dobijali ostatnich z zakapturzonych napastników. Przyprowadził ich do księżnej, która ze łzami w oczach podbiegła do rycerzy.
Kolejny atak pogan został odparty. W ciągu kilku dni ustalono, że próbowali uratować skazańca, na którym akurat kat wykonywał wyrok. Widocznie byli z nim jakoś powiązani. Rycerstwo płockie doszło do wniosku, że atak na księżniczkę musiał być czymś, czego napastnicy na początku nie planowali. Po prostu księżniczka znalazła się w złym miejscu o niewłaściwej porze. Sama Ludmiła twierdziła, że napastnikom od początku chodziło tylko o nią, a skazaniec był pretekstem mającym odwrócić uwagę rycerzy i zbrojnych, jednak nikt, nawet jej matka księżna Agafia nie potraktował dziewczyny poważnie.
Jedynym jasnym punktem dla Ludmiły był starszy od niej o dwa lata, siedemnastoletni młodzieniec, który ocalił jej życie. Przekonała matkę żeby w ramach wdzięczności przyjęto go na służbę w grodzie. Miał na imię Falibor i przybył do Płocka kilka miesięcy temu. Powiedział, że mieszkał w przygranicznej wsi na północy Mazowsza, ale niestety Prusowie ją spalili, a jego rodzinę wymordowali.
Ludmiła zawdzięczała mu życie i zadbała żeby został jednym z jej służących, który będzie sprzątał komnatę i spełniał wszystkie jej zachcianki. Musiała jeszcze znaleźć kogoś w miejsce trzech martwych służących, dziewczyn, które będą dbały o jej ubiór, wygląd i wszystkie inne kobiece sprawy.
Falibor mógł spać razem z innymi służącymi i jadać w grodzie. Dla prostego pachołka, chłopca stajennego, który stracił wszystko był to prawdziwy awans. Ludmiła o tym wiedziała, obiecała sobie, że nie pozwoli żeby jej wybawca wiódł dalej żałosny żywot chłopca stajennego. Falibor powiedział jej, że nie potrafił czytać, ani pisać, nie był też zbyt biegły w strzelaniu z łuku i walce na miecze. Ludmiła poprosiła Damrokę oraz Wincentego, dwoje zaufanych zbrojnych z grodu, aby go nauczyli jak walczyć. Obiecała też, że w podzięce za uratowanie życia sama nauczy go pisać i czytać.
Falibor właśnie wszedł do komnaty Ludmiły. Był z siebie dumny, oszukał wszystkich, nikt nawet nie domyślał się prawdy... Spojrzał na łóżko zasłonięte baldachimem, wiedział, że gdyby go odsłonił ujrzałby śpiącą Ludmiłę, córkę księcia Konrada mazowieckiego, wielkiego rycerza, chrześcijanina, człowieka, którego nienawidził i z głębi serca pragnął zabić. Musiał udawać chrześcijanina, głupka i niedorajdę, który nie umie pisać i walczyć, bardzo długo się przygotowywał do tej roli i był z siebie dumny. On, Falibor dał radę wszystkich oszukać. Minęły dopiero trzy dni, od kiedy zamieszkał w grodzie, trzy dni od ataku na Płock. Cieszył się, że plan opracowany ze szczegółami przez mistrza udało się w całości zrealizować.
Dorzucił drew do kominka i upewnił się, że Ludmiła na pewno śpi. Po czym podszedł do okna i otworzył drewnianą okiennicę. Przyłożył ręce do ust i wydał z siebie cichy dźwięk, po czym czekał i zerkał w stronę baldachimu upewniając się, czy księżniczka, aby na pewno śpi. Czarny, specjalnie wyszkolony gołąb właśnie usiadł na parapecie. Młodzieniec wyjął z kieszeni małą zwiniętą w rulon wiadomość, pogładził go po piórach i przywiązał do nogi ptaka.
- Leć do mistrza – powiedział szeptem. Gołąb natychmiast pofrunął, a Falibor zamknął okiennicę.
Czarny gołąb leciał nocą nad pogańskimi Prusami, a dokładniej Ziemią Sasinów i ruinami Lubawy, a potem nad Galindią, aż w końcu dotarł do pruskiej krainy zwanej Nadrowią. Dopiero tam wylądował z gracją na parapecie pomieszczenia, w którym było jasno. Mężczyzna, który podszedł do ognia pogłaskał gołębia w nagrodę i odwiązał wiadomość. Po czym zaczął czytać: „Mistrzu twój plan się powiódł. Zostałem służącym w grodzie, służę jednej z jego córek. Chrześcijanie ukłonią się przed naszymi bogami i Tobą mistrzu albo spłoną na stosach ofiarnych”.
Starzec z długą brodą i laską uśmiechnął się pod nosem.
- Jestem z ciebie dumny Faliborze, bogowie nagrodzą cię za oddanie w walce z naszymi wrogami – powiedział cicho sam do siebie. Po czym wstał i położył list obok tego, który otrzymał od innego ze swoich szpiegów jakiś czas temu, a którego treść brzmiała: „Mistrzu plan został zrealizowany tylko w części. Książę Leszek Biały został zabity, niestety Henryk zwany Brodatym i Konrad mazowiecki przeżyli. Wszyscy nasi ludzie zabici”. Kriwe z Romowe usiadł na krześle i się zamyślił.
- Widocznie taka jest wola Bogów – powiedział po chwili.
[ Nie wiemy ile nieślubnych dzieci miał książę Konrad mazowiecki. Zapewne sporo z dziewczynami służącymi na jego dworze, kochankami, z którymi spotykał się po kryjomu, może nawet z prostytutkami z płockich zamtuzów (domów publicznych). W tamtych czasach nieślubne dzieci książąt nikogo nie dziwiły, dziecko z pozamałżeńskiego związku i tak nie miało żadnych praw do książęcego tronu. Co innego dzieci, które książę Konrad miał ze swoją żoną Agafią Światosławówną. Wiemy, że było ich dziesięcioro, o jednych wiadomo wiele, a o drugich prawie nic:
- Bolesław, Kazimierz i Siemowit– o tych trzech synach Konrada i Agafii w Internecie i książkach znajduje się sporo informacji. Kazimierz był księciem kujawsko-łęczyckim, a jego dwaj bracia po śmierci ojca walczyli między sobą o Mazowsze.
- Eudoksja– jedna z córek księcia, która urodziła się pomiędzy rokiem 1215 a 1225. Nie znamy dokładnej daty jej urodzin. Wiemy natomiast, że była żoną hrabiego Breny Dytryka I z dynastii Wettynów.
- Ludmiła– kolejna tajemnicza córka księcia Konrada. Urodziła się prawdopodobnie przed 1225 rokiem, nie wiemy, kiedy zmarła. Możliwe, że należała do zakonu norbertanek w Płocku. (Umieściłem ją w mojej powieści i wymyśliłem sobie, że Ludmiła urodziła się w 1212 roku i w wieku piętnastu lat prawie została zabita przez Prusów podczas podstępnego ataku na Płock. Ot, co taka moja fantazja!)
- Ziemmomysł– mało wiemy o tym synu, nie znamy nawet dokładnej daty urodzin i śmierci. Prawdopodobnie urodził się w latach 1216-1228, a zmarł w 1241 roku.
- Salomea– jedna z córek księcia Konrada i księżnej Agafii. Możliwe, że była klaryską w Skale. Urodziła się między 1220, a 1225 rokiem. Zmarła w 1268 r.
- Judyta– o niej wiemy trochę więcej, była zoną Mieszka II Otyłego, urodziła się między 1222 a 1227 rokiem. Zmarła w latach 1257-1263.
- Dubrawka– kolejna córka księcia, o której niewiele wiemy. Urodziła się ok. 1230 r., a zmarła w 1265 r.
- Mieszko– synek księcia Konrada i Agafii, który zmarł w dzieciństwie. Urodził się ok. 1235 r. i żył jakieś 2-3 lata. ]
Ścibor i wampirzyca z okolic Świecia nad Wisłą
Listopad 1227:
Rycerz Ścibor obudził się zlany potem. Gród w Świeciu nie był zbyt imponujący, zaoferowano im tu na noc jeden mały pokój z sianem i skórami, o normalnych łóżkach z pościelą mogli tylko pomarzyć. Jemu jednak to nie przeszkadzało, podobnie jego giermkowi, który też wydawał się być zadowolony, ponieważ właśnie chrapał leżąc na sianie przykryty skórą niedźwiedzia. Obok niego spał Arellis, Prus i zarazem poganin z galindzkiej puszczy. Ścibor cieszył się, że on i osoby mu towarzyszące nie musieli szukać noclegu na podgrodziu albo w jednej z okolicznych wsi. Czasy były niespokojne, a Prusowie kilka razy w miesiącu organizowali ataki paląc chłopskie chaty, a czasem całe wsie i biorąc ludzi w niewolę. Wisła zamarzła, więc poganie mogli nadciągnąć z każdej strony i o każdej porze.
Rycerz i zarazem były kasztelan z Chrośla na Ziemi Lubawskiej leżał na plecach i rozmyślał o swoim śnie. Znowu to samo, po raz kolejny śnił o rzezi mieszkańców Konstantynopola. Te tragiczne wydarzenia zmieniły go na zawsze, dręczyły każdej nocy w snach krwawych i okrutnych, pokazujących, do czego z powodu żądzy władzy i bogactwa mogą posunąć się ludzie. Wiedział, że to nie była jego wina, podczas IV wyprawy krzyżowej zorganizowanej w latach 1202-1204 był tylko giermkiem. Mimo tego miał koszmary, widział w nich jak chrześcijanie z Europy, wśród których przybył, mordują mieszkańców Konstantynopola, którzy też byli chrześcijanami, bogatymi chrześcijanami.
Po chwili wstał, podszedł do okna i otworzył drewnianą okiennicę. Starał się kroczyć powoli tak żeby skrzypiące deski nie obudziły Izbora i Arellisa oraz Skarbmiry, Meldi i Drogis, które spały przytulone do siebie i przywalone zwierzęcymi skórami w tym samym pomieszczeniu. Mroźne powietrze od razu uderzyło w rozgrzane ciało dumnego rycerza. Były kasztelan stał i obserwował nocną, zimową scenerię rozświetloną przez promienie księżyca, który tak jak słońce przez niektórych pogan był uznawany za bóstwo.
Świecie, gród mały i biedny, z Płockiem nie mający szans się równać, w jego oczach nie wyglądał żałośnie. O nie! Ścibor wiedział, że tutejsi ludzie dużo wycierpieli przez ostatnie lata. O tak! Wojny z Prusami dały im ostro w kość, wiele matek straciło swe dzieci albo mężów. Dziesiątki mieszkańców grodu i okolicznych wsi na zawsze utraciło swych bliskich, a wszystko z „winy pogan, Prusów przeklętych, którzy wiary w Chrystusa przyjąć nie chcą. Mało tego te pogany przeklęte Ziemię Lubawską i Lubawę zniszczyli, biskupa Chrystiana przepędzili, ba nawet Ziemię Chełmińską, aż do Wisły zagarnęli”– Ścibor słyszał podobne opinie w wielu grodach i od wielu ludzi, zarówno kasztelanów jak i zwykłych zbrojnych oraz kupców. Tu w Świeciu ludzie gadali podobnie, za całe zło na świecie obwiniali pogańskie plemiona Prusów.
Ścibor jednak wiedział, że poganie też cierpią, Drogis, poganka i jego towarzyszka, opowiadała mu jak kilka lat temu, kiedy Ziemia Chełmińska należała jeszcze do biskupa Chrystiana chrześcijańscy rycerze przekroczyli rzekę Osę i złupili ziemie zamieszkiwane przez pruskie plemię Pomezan. Drogis miała wtedy osiemnaście lat, jej rodziców zabito, a małą siostrzyczkę uprowadzono do niewoli. Ścibor wiedział, że Drogis oraz Meldi i Arellis mają za co nienawidzić chrześcijan. Nawet nie próbował namawiać ich do przyjęcia chrztu, postanowił jednak, że będzie wszystkich ochraniał. Codziennie modlił się do Boga żeby zesłał na niego jakiś znak, wskazówkę jak powinien postąpić, modlił się też za Divana i Mojmirę, których losy były nieznane.
Księżyc świecił jasno. Ścibor widział stąd palisadę okrążającą gród oraz dachy drewnianych chat na podgrodziu. Stał jeszcze przez chwilę wypatrując niebezpieczeństwa. Nic nie dostrzegł, ta noc była spokojna, nigdzie nie unosił się odór śmierci, nic nie wskazywało na to, że może wydarzyć się coś złego.
Kiedy zamknął okiennicę na zasuwę podszedł do kominka, w którym przygasał ogień i wrzucił do środka kilka drewek. Ogień z kominków w grodach i chatach był jedynym źródłem ciepła podczas mroźnych nocy. Poza nim śpiącym pozostawały tylko skóry zwierząt, którymi wszyscy się przykrywali.
Cała szóstka wstała wcześnie rano, aby zaraz po śniadaniu, konno opuścić Świecie. Dachy drewnianej wieży obronnej i mieszkalnej oraz budynków w grodzie pokrywał białych puch. Najpierw przejechali przez bramę, która była połączona z palisadą ochraniającą gród. Ścibor zauważył, że podwojono ilość wartowników. Przy bramie stało aż czterech, a na każdej drewnianej baszcie połączonej z palisadą dookoła grodu znajdowało się trzech łuczników. To była ostatnia linia obrony, jeśli poganom albo jakimś innym wrogom Świętopełka II Wielkiego udałoby się wkroczyć na podgrodzie to musieliby jeszcze się długo męczyć, aby zdobyć sam gród, w którym mieszka kasztelan Świecia. Na podgrodziu, które też było otoczone drewnianą palisadą z basztami wielu ludzi było już na nogach. Kowale i rozmaici rzemieślnicy otwierali swoje kuźnie i warsztaty, kupcy rozstawiali stoły. Dyby stały puste, do żadnego z pręgierzy nikogo nie przywiązano. Zresztą gdyby tak zrobiono to taka osoba zapewne nie przeżyłaby mroźnej nocy.
Meldi i pozostałe dziewczyny spoglądały na wesołe twarze dzieci rzucających się śnieżkami oraz dorosłych, którzy mieli raczej ponure miny. Świecie było dość silnie chronione jednak tutejsi mieszkańcy bali się pogan zza Wisły. Strach oraz bieda sprawiały, że tutejsi ludzie bardzo różnili się od mieszkańców Płocka, oraz innych dużych miast takich jak Gniezno, nie wspominając o Poznaniu, Gdańsku albo Krakowie. Ci, którzy mogli opuścili Świecie już dawno i udali się do potężniejszych miast albo do grodów położonych w głębi księstwa, daleko od pogańsko-chrześcijańskiej granicy. Bogatsi kupcy z powodu zagrożenia pruskimi atakami nie zaglądali tu zbyt często, w „miasteczku” nie było nawet żadnego zakonu, a w tutejszej szkole parafialnej brakowało nauczycieli. Tylko nieliczni mogli sobie pozwolić na droższe płaszcze i kaftany, pozostali ubierali się w zwykłe zwierzęce skóry albo jakieś inne, często dziurawe wełniane znoszone łachmany.
Wyjechali z podgrodzia przez, przed chwilą otwartą, bramę północną, której strzegło pięciu wartowników uzbrojonych w topory i tarcze. Kolejnych dwóch stało na drewnianej baszcie obronnej obok bramy. Kiedy oddalili się mniej więcej kilometr zauważyli przed sobą grupę kilkunastu chrześcijańskich zbrojnych oraz kilku pasowanych rycerzy, którzy zmierzali konno w stronę Świecia. Wszyscy mieli szczęśliwe miny, jechali śpiewając jakąś pieśń w języku polskim. Przed nimi szło dziesięć kobiet i kilkoro dzieci o pruskich rysach twarzy, wszyscy mieli związane sznurem ręce i bardzo smutne miny. Niektórzy płakali, maszerowali jak na ścięcie. Poza tym dwa konie ciągnęły wóz wyładowany różnymi łupami, począwszy od broni, a skończywszy na odzieży i jedzeniu. Kiedy ich mijali Ścibor dowiedział się od jednego z rycerzy, że wysłano ich z Gdańska, jako wsparcie do Świecia. Po drodze stwierdzili, że przeprawią się nocą przez zamarzniętą Wisłę na tereny pogan, aby utrzeć im nosa i zdobyć z zaskoczenia jak najwięcej łupów. Pochwycili te kobiety pomiędzy ruinami Grudziądza i rzeki Osy. Zaatakowali ich nocą, kiedy spali w swych chatach, mężczyzn pomordowali, a kobiety i dzieci wzięli do niewoli, było ich trochę za dużo, dlatego część musieli zabić.
Ścibor powinien się cieszyć ze zwycięstwa swych braci w wierze, ale jakoś jego usta pozostawały smutne. Od czasów wypraw krzyżowych do ziemi świętej przestał dzielić ludzi na dobrych chrześcijan i złych pogan. Wiedział, że jest wyjątkiem, rozumiał, że tak jest urządzony świat, kiedy był kasztelanem w Chroślu poganie też wzięli do niewoli wielu z jego poddanych, atakowali tak intensywnie, że w końcu musiał kazać wszystkim uciekać w stronę Mazowsza. Chrześcijanie napadali i mordowali pogan, a poganie robili to samo z chrześcijanami. Ciągłe wojny, najazdy, branie ludzi w niewolę, mordowanie, gwałty, tak było wszędzie, gdzie chrześcijanie graniczyli z poganami. Tu pogan nazywano Prusami, a w Ziemi Świętej mówiono na nich Saraceni lub muzułmanie.
Jechali w milczeniu, czasem odwracając zakapturzone głowy, aż w końcu rycerze i niewolnicy zniknęli im z oczu. Meldi musiała powstrzymać Arellisa, którego aż świerzbiło żeby zawrócić i zaatakować rycerzy. Rozumiała go doskonale, ponieważ oboje byli poganami, pochodzili, co prawda z Galindii, ale współczuli wszystkim plemionom pruskim, których członkowie dostawali się do chrześcijańskiej niewoli. Teraz jednak wędrowali razem ze Ściborem, obiecali sobie, że będą się trzymać blisko niego. Tak postanowili krótko po tym jak księżniczka Lulki wyjechała do klasztoru w Trzebnicy na Śląsku.
- Na szczęście nie widziałam wśród nich znajomych twarzy. Te zniewolone dzieci, dziewczynki, myślałam, że może któraś z nich będzie… – głos jej się łamał. Drogis wypowiedziała te słowa dość głośno, dało się w nich wyczuć ogromny smutek. Dopiero teraz wszyscy zrobili wstrząśnięte miny przypominając sobie, że dziewczyna pochodzi z Pomezanii, mieszkała razem z siostrą i rodzicami blisko rzeki Osy. Przed pięcioma laty, kiedy Ziemia Chełmińska należała jeszcze do chrześcijan rycerze zamordowali całą jej rodzinę, a dziewięcioletnią wówczas siostrę o imieniu Geniks uprowadzili w niewolę. Drogis miała wtedy szczęście w nieszczęściu, ponieważ chrześcijanie uznali ją za martwą i zostawili leżącą blisko ciał rodziców.
- Gdyby któraś z tych dziewczynek była twoją siostrą to bym ją dla ciebie wykupił z niewoli – Ścibor tymi słowami chciał pocieszyć dziewczynę, która milczała, otarła łzy z policzka i przez jakiś czas jechała nie odzywając się do nikogo.
Ostatnie pięć lat odcisnęło na tych ziemiach straszne piętno. Prusowie opanowali tereny po drugiej stronie Wisły, czyli Ziemię Chełmińską, zniszczyli Chełmno oraz inne grody i co jakiś czas przeprawiali się przez rzekę w okolice Świecia atakując z zaskoczenia wsie chrześcijan. Gród Świecie od dziesięcioleci ochraniał Pomorze Gdańskie od południa i zarazem strzegł przeprawy przez rzekę. Jednak teraz po zamarznięciu Wisły poganie nie musieli korzystać z przeprawy, mogli przejść po lodzie i nękać swych wrogów w każdym miejscu. Tak samo niebezpiecznie tej zimy było też na Ziemi Dobrzyńskiej, Michałowskiej, Mazowszu i Kujawach, gdzie po zamarzniętej Wiśle i Drwęcy Prusowie atakowali, co jakiś czas grody i wsie należące do księcia Konrada mazowieckiego.
Sześcioro wędrowców jechało przez las po zaśnieżonym szlaku. Byli już ładnych kilka kilometrów od Świecia, mróz tego dnia ostro dawał się im we znaki. Po drodze zdążyli już minąć jedną wieś, w której chłopi powiedzieli im, że dwa tygodnie temu oddział około dwudziestu pogan nadciągnął od strony Wisły, zabił wielu mężczyzn i porwał kilka kobiet w niewolę.
- Te pogany w Chrystusa nie wierzące wymordowaliby nas wszystkich, a baby nam w niewolę porwali albo pogwałcili gdyby nie nadciągnęli rycerze ze Świecia i ich nie przegonili – tak powiedział im jeden z mieszkańców tej wsi. Podobne historie słyszeli w wielu mijanych wsiach.
***
- Przyczyn jest kilka. Dawniej każdy, kto chciał udać się do Gdańska wsiadał w Płocku lub w Chełmnie do łodzi i płynął Wisłą – powiedział Ścibor.
- A w Lubawie najpierw się wskakiwało na tratwę albo małą łódź, która płynęła Drwecą do Wisły, tam przesiadaliśmy się na większy statek i potem z prądem rzeki aż do Gdańska - dodał po chwili Izbor.
- I towary też tak transportowaliście? – zapytał Arellis.
- Oczywiście! Transport rzeczny jest o wiele szybszy od konnego. No, ale pojawili się paskudni poganie tacy jak ty, którzy nas przepędzili z Lubawy, zabrali biskupowi nawet Ziemię Chełmińską – powiedział z przekąsem Izbor patrząc na Arellisa, pogańskiego wojownika z Galindii i zarazem konkurenta w zdobywaniu serca uroczej Drogis.
- Widocznie wasz bóg jest słabszy od naszych Bogów – odgryzł się Arellis.
- Jeśli znowu się pobijecie to was obu przywiążę do drzewa i zostawię na mrozie – powiedziała Drogis, która jechała razem z Meldi na jednym koniu. Dziewczyna uśmiechała się i starała zapomnieć o rycerzach i niewolnikach, których minęli kilka godzin temu. Dziewczyny starały się żeby ich gniada klacz zawsze znajdowała się między rumakami Izbora i Arellisa, tak było bezpieczniej dla obu narwańców, którzy we wszystkim ze sobą konkurowali.
Licząca już piętnaście wiosen Skarbmira jechała na jednym koniu razem z rycerzem i zarazem byłym kasztelanem, Ściborem. Dziewczynka, którą przed pięcioma laty Divan ocalił na targu niewolników wypiękniała, jej słomiane włosy sięgały obecnie kilka centymetrów poniżej ramion, policzki dalej miała rumiane, a rysy twarzy łagodne. Piersi bardzo jej urosły. Wyglądała jak typowa Słowianka, była piękna, i podkochiwała się w młodym giermku. Niestety Izbor konkurował z Arellisem o względy liczącej dwadzieścia trzy wiosny Drogis, która również była ładna, miała piękne piwne oczy, brązowe włosy i jasną cerę. Drogis, poganka z Pomezanii, wiedziała, że obaj się w niej podkochują jednak nie miała ochoty na odwzajemnianie ich uczuć, traktowała obu jak przyjaciół i skupiała się tylko na odnalezieniu siostry, którą pięć lat temu chrześcijanie uprowadzili do niewoli z ich gospodarstwa.
Bogowie lub Bóg muszą mieć niesamowite poczucie humoru skoro sprawili, że tak różne osoby połączyły się w jedną drużynę, która wyruszyła na poszukiwanie przygód. Meldi była pogańską kapłanką, ona i Arellis pochodzili z Puszczy Galindzkiej. Drogis również była poganką, ale urodziła się w Pomezanii. Skarbmira natomiast miała korzenie słowiańskie, podobnie jak giermek Ścibora Izbor, który pochodził z Płocka. Chrześcijanie i poganie podróżujący wspólnie. Taki widok dziwił i zaskakiwał każdego, kogo napotkali na swojej drodze.
Po opanowaniu przez Prusów Ziemi Chełmińskiej i Ziemi Lubawskiej poganie coraz częściej organizowali najazdy na ziemie chrześcijan położone po drugiej stronie Wisły i Drwęcy. Im dalej Ścibor i jego towarzysze wędrowali na północ od Świecia tym mniej zamieszkanych wsi napotykali na swojej drodze. Chrześcijańscy chłopi zamieszkujący niegdyś tutejsze wsie położone blisko Wisły zostali praktycznie wyrżnięci lub uprowadzeni w niewolę przez pogan. Prusowie potrafili niepostrzeżenie przeprawić się przez rzekę w grupie kilkunastu lub kilkudziesięciu konnych jeźdźców i spowodować prawdziwe spustoszenie. Zanim rycerze w Świeciu lub w Starogardzie Gdańskim zdążyli przybyć z odsieczą to po poganach najczęściej nie było śladu. W ciągu kilku ostatnich lat nie było miesiąca, w którym Prusowie by nie spalili jakiejś przygranicznej wsi. Chrześcijanie oczywiście nie pozostawali im dłużni urządzając bezlitosne i krwawe wyprawy odwetowe.
Czasy były bardzo niespokojne, zarówno Pomorze należące do Świętopełka II Wielkiego, jak i Kujawy, Ziemia Dobrzyńska, Michałowska i Mazowsze będące własnością księcia Konrada były ciągle narażone na niespodziewane ataki Prusów. Chłopi pouciekali z wielu przygranicznych wsi, gród w Michałowie był ciągle najeżdżany, a tamtejsze rycerstwo nieustannie prosiło księcia o przysłanie posiłków. Zdarzało się, że niektóre ataki Prusów docierały aż w okolice Dobrzynia i Płocka.
Belno, taką nazwę nosiła kolejna wieś, którą napotkali na swojej drodze. Nie wyróżniała się niczym szczególnym, mały drewniany kościółek, i kilkanaście chat. Na oko mieszkało w niej może ze trzydzieści osób. Szybko dowiedzieli się, że tak jak w innych przygranicznych wsiach księża pouciekali ze strachu przed poganami i teraz każdy, kto zapragnął uczestniczyć we mszy musiał jeździć aż do grodu Świecie.
Było już prawie południe, więc postanowili zatrzymać się w tutejszej karczmie, aby coś zjeść i napić się piwa. O tej godzinie w środku znajdowało się tylko kilku chłopów, którzy zdziwili się na widok obcych. Kiedy Ścibor razem z innymi wszedł do środka i odchylił płaszcz, karczmarz dostrzegł od razu jego rycerski pas oraz rękojeść miecza wystającą z pochwy. Obuwie i szaty Ścibora, nie wspominając o kolczudze pod płaszczem były wiele warte, więc karczmarz się uśmiechnął i kazał im usiąść przy wolnym stoliku. Od razu przysłał do nich jedną ze swoich młodych córek. Tutejsze piwo okazało się być wyborne, wszyscy wypili po dwa kufle. Suszone mięso i placki też smakowały całkiem nieźle.
- Ten karczmarz opowiedział mi ciekawą historię o pogańskim bogu, kiedy byłem przy barze żeby mi dolał piwa do kufla – stwierdził Izbor jedząc placek i zapijając go piwem.
- Pewnie ci jakichś bajek naopowiadał, a ty mu uwierzyłeś – stwierdził z lekkim uśmiechem Arellis - jak to naiwny chrześcijanin – dodał po chwili z szyderczym uśmiechem po raz kolejny drażniąc giermka. Ścibor i pozostali nie zwracali uwagi na ich słowne utarczki, czekali aż Izbor w końcu opowie im, co usłyszał.
- Nie wiem, czy to bajki. Starzec powiedział, że jeśli chcemy się dostać do Starogargu Gdańskiego to będziemy musieli jechać okrężną drogą, od zachodu, albo od wschodu przez zamarzniętą Wisłę – wymamrotał Izbor popijając swój browarek.
- Czemu mamy nadkładać drogi? Kto nam zabroni jechać prosto na północ? – Zapytał zdziwiony rycerz.
- Na północ od wsi znajduje się, jak to powiedział karczmarz, Las Demonów. Tam podobno żyją potwory, każdy się boi zbliżać do tego lasu – wyjaśnił Izbor.
- Jakie potwory? – Dopytywała Meldi.
- Nie wiem, karczmarz mówił tylko, że potwory.
Meldi popatrzyła z obawą na Arellisa. Oboje pochodzili z głębi pogańskiej galindzkiej puszczy, więc wiedzieli wiele o potworach.
- Tu na ziemiach chrześcijan potwory wyginęły dawno temu. Tam, gdzie żyją ludzie ochrzczeni nie ma miejsca dla demonów i innego plugastwa. Tak przynajmniej słyszałem – stwierdził Izbor.
- Zło czai się wszędzie. Nawet w Rzymie nocą można się natknąć na wampira albo jakiegoś innego demona. Kościół je zwalcza, dlatego wiele z tych stworzeń wolało uciec do Prusów i Litwinów, tam czują się bezpieczniej – wszyscy siedzący przy drewnianym stole patrzyli z wytrzeszczonymi oczami na Ścibora, który wypowiedział te słowa.
- Nigdy nie widziałem wampira albo innego demona. To one istnieją? Mistrzu, mówisz poważnie? – Izbor był zaskoczony słowami rycerza.
- W naszym lauksie starcy opowiadali dużo o bogach i demonach. Ja jednak nigdy żadnego nie widziałem na własne oczy – stwierdził Arellis.
- Demony naprawdę istnieją – stwierdziła Meldi - to, że ich nie widziałeś nic nie znaczy.
Wieś Belno nie należała do zamożnych, a karczma była mała, parterowa, tylko z piwem oraz jedzeniem. Bez pokoi do wynajęcia. Nigdzie we wsi nikt im nie zaoferował pokoi na nocleg, więc postanowili przenocować razem z końmi w stajni. Było to najlepsze rozwiązanie, biorąc pod uwagę fakt, że na zewnątrz panowała mroźna zima.
Skarbmirę obudziły dźwięki dochodzące z zewnątrz. Wstała i narzuciła na siebie płaszcz, którym prędzej była przykryta śpiąc na sianie. Nie chciała budzić Ścibora i pozostałych, wyszła z ciekawości oraz w celu zaspokojenia potrzeby fizjologicznej. Na zewnątrz królowały ciemności, szła i słyszała chrupanie śniegu pod stopami. Była coraz bliżej dźwięków, które przed kilkoma minutami ją obudziły. Okazało się, że kilkanaście metrów od stajni stoi dwóch mężczyzn, którzy ostro ze sobą dyskutują.
Dziewczyna ich nie widziała, ale za to słyszała dyskusję obu doskonale. Już chciała odejść, kiedy nagle do jej uszu dobiegły niepokojące dźwięki. Mężczyźni jakby zaczęli jęczeć, dusić się… Po chwili już nie wydawali żadnych odgłosów. W miejscu, w którym stali zapłonęło kilka pochodni, Skarbmira zauważyła, że jeden z mężczyzn trzymających pochodnię, w wolnej ręce ma zakrwawiony nóż. Po chwili do jej świadomości dotarł cały tragizm obecnej sytuacji. To byli Prusowie, którzy po ciemku zaczaili się na dwóch głośno rozmawiających mieszkańców wsi i poderżnęli im gardła. Teraz zapalali pochodnie i rzucali je na dachy krytych strzechą chat. Po kilku minutach wieś stanęła w płomieniach. Ludzie w panice wybiegali na zewnątrz, a poganie zabijali nieuzbrojonych mężczyzn oraz ogłuszali albo krępowali sznurem kobiety i dzieci.
Skarbmira spanikowała, w jej niebieskich oczach pojawiły się łzy oraz strach. Zaczęła biec po śniegu z powrotem w stronę stajni, kiedy ta nagle też zaczęła płonąć.
- To niemożliwe, Izbor, Meldi i inni oni nie mogą zginąć, nie mogą spłonąć żywcem, Boże proszę obroń ich– pomyślała z przerażoną miną i zaczęła uciekać na północ, nie miała wyjścia z każdej innej strony biegali ludzie z pochodniami.
Ścibor obudził się błyskawicznie, trącił łokciem swojego giermka oraz szarpnął Arellisem. Kazał im natychmiast obudzić dziewczyny i szykować się na najgorsze. Po kilku sekundach stajnia zaczęła płonąć. Na szczęście wszyscy spali w ubraniach przykryci swoimi płaszczami. Otworzyli boksy i pozwolili wybiec spanikowanym koniom. Ścibor chwycił za swój miecz, był wściekły. Pierwszy z Prusów, który stanął na jego drodze nie miał żadnych szans, rycerz chwycił za rękojeść i silnym ciosem zmasakrował mu mieczem głowę, po chwili rozpłatał kolejnego z pogan. We wsi rozgrywały się straszne sceny. Ludzie biegali, niektórzy płonęli żywcem, jeszcze inni leżeli martwi na śniegu. Płonące drewniane budynki bardzo rozjaśniły ciemności, zrobiło się jasno, prawie jak za dnia. Ścibor najpierw dopilnował, czy wszyscy z jego towarzyszy wyszli ze stajni, szybko uświadomił sobie, że nigdzie nie widać Skarbmiry. Prusów było kilkunastu, może nawet dwudziestu. Meldi i Drogis wyjęły swoje sztylety, Izbor chwycił za miecz i razem ze Ściborem osłaniał dziewczyny.
W tym samym czasie Skarbmira uciekała na północ od wsi. Kilku Prusów dostrzegło młodą, piękną uciekającą dziewczynę, która na targu niewolnic by była cennym towarem. Oczywiście zaczęli ją gonić.
***
Dziewczyna w ciemnozielonym sięgającym do ziemi płaszczu z głębokim kapturem, który skrywał jej twarz właśnie wracała ze Starogardu Gdańskiego do swojego domu, który znajdował się w Lasie Demonów. Choć dom to zbyt duże słowa, była to po prostu drewniana chata, kryta strzechą, z jednym pomieszczeniem na środku, którego znajdowało się palenisko [ognisko]. Dziewczyna na plecach miała przewieszony duży tobołek. Z wielu powodów nie przepadała za ludźmi, nie miała jednak wyjścia i co jakiś czas udawała się do jednego z ludzkich grodów, takich jak Starogard Gdański lub Świecie albo do jednej z wsi, aby napić się piwa, które tak lubiła i usłyszeć najnowsze plotki o tym, co się dzieje na świecie. W jednej z karczm Starogardu Gdańskiego nocowała kilka nocy, poznała najnowsze informacje o walce chrześcijan z poganami i teraz wracała do Lasu Demonów, lasu, do którego bali się wchodzić śmiertelni ludzie. Starała się unikać znanych szlaków i dróg, szła przez zagajniki i bagna lubiła miejsca, do których ludzie się nie zapuszczali.
Po drodze widziała z oddali jak kilkunastu chrześcijańskich rycerzy prowadzi w stronę Starogardu Gdańskiego grupę zapłakanych pruskich kobiet, wziętych do niewoli, kobiet, które zapewne już nigdy nie powrócą do swych domów i bliskich, o ile ci bliscy jeszcze żyli.
Miała siłę, aby je ocalić jednak nie chciała się mieszać do spraw śmiertelników. Nie pojmowała tego, że przez setki lat ludzie nie potrafili się zmienić, ciągle usprawiedliwiali się religią, aby organizować na siebie łupieżcze ataki.
Po kilku dniach marszu w końcu dotarła do wielkiego kamienia, który wyznaczał północną granicę Lasu Demonów. Dawno temu, jeszcze w czasach pogańskich Słowianie i Pomorzanie składali na tym kamieniu ofiary swoim bogom. Teraz kamień spełniał już tylko funkcję znaku granicznego, znaku, którego przekroczenie mogło się skończyć śmiercią dla każdego człowieka...
Nazwa Las Demonów nie wzięła się z niczego. Kościół chrześcijan w przeciwieństwie do pogan wszystkie istoty nadprzyrodzone wrzucał do jednego worka, nazywał je demonami i kazał zwalczać. Dlatego z kraju Słowian po chrzcie Mieszka wampiry, strzygi, rusałki, wilkołaki, utopce, wiedźmy, czarownice i inni zaczęli uciekać na ziemie wierzących w wielu bogów Pomorzan, Prusów i Litwninów. Ci, którzy tak jak ona zdecydowali się pozostać w krajach chrześcijan starali się udawać zwykłych ludzi. Na szczęście większość chrześcijan stanowili strachliwi chłopi, dlatego miejsca takie jak Las Demonów mogły istnieć. Ludzie słusznie uznali ten las za nawiedzony i do niego nie wchodzili. Dziewczyna jednak wiedziała, że prędzej, czy później Kościół chrześcijan przyśle tu swoich rycerzy i egzorcystów, aby sprawdzić, czy w tym lesie faktycznie mieszkają jakieś demoniczne istoty. Wiedziała, że jak do tego dojdzie będzie musiała walczyć, albo uciekać.
Dziewczyna, której twarz zakrywał kaptur przeszła obok kamienia granicznego i weszła do ciemnego lasu. Przechodząc blisko bagien dostrzegła kilku utopców, bardzo złych i podstępnych demonów, które rodziły się z dusz topielców i poronionych płodów. Właśnie rozrywali ciało jakiegoś nieszczęśnika, zapewne chłopa, który wiedziony ciekawością podszedł zbyt blisko lasu. Utopce z daleka były podobne do ludzi, miały głowę, ręce i nogi, z bliska wyglądali paskudnie, ich skóra była zielona i oślizgła, nie mieli włosów, a ich zęby były ostre jak u drapieżników. Lubili kryć się na bagnach i napadać z zaskoczenia na ludzi, których potem zjadali.
Zakapturzona chwilę popatrzyła jak rozrywają martwe ciało i poszła w swoją stronę, człowiek i tak już dawno nie żył. A nawet jakby żył to, dlaczego miałaby ratować śmiertelnika? W tym lesie czaiły się stwory o wiele straszniejsze od utopców, mądrzy ludzie wiedzieli, że nie powinni się zapuszczać w te strony, a głupcy? No cóż, kończyli tak jak ten nieszczęśnik na bagnach.
Następnego dnia obudziła się o świcie w swojej chatce, położonej w głębi demonicznego lasu. Znowu śniła o wydarzeniach sprzed kilkuset lat, o tym jak została ugryziona, a jej życie zmieniło się na zawsze. Stała się istotą, która musi pić krew żeby przeżyć. Pierwsze miesiące, lata, dekady były dla niej straszne. Nie potrafiła zabijać ludzi żeby przeżyć. Owszem, czasem, w obronie własnej zdarzało jej się odebrać życie jakiemuś zbójowi i wypić jego krew. Ale nigdy z premedytacją nie polowała na niewinnych ludzi. Wiedziała, że jest wyjątkiem, większość wampirów jest okrutna i nie przejmuje się losami śmiertelników.
Przez ten sen znowu sobie wszystko przypomniała, nawet to jak przebita strzałami wpadła do rzeki. Działo się to w okolicy Gniezna, jakieś pięćdziesiąt lat przed przejściem księcia Słowian, zwanego Dagome na chrześcijaństwo. Dagome otrzymał na chrzcie imię Mieszko.
- Tak to było jakieś pięćdziesiąt lat przed chrztem – próbowała poukładać sobie w głowie szczegóły wydarzeń sprzed wieków – Znalazł mnie w lesie, byłam ranna. Takich jak ja ludzie często zabijali, nawet, jeśli wierzyli w wielu bogów to obawiali się nas wampirów, ponieważ żywimy się ludzką krwią. Wtedy tak właśnie było. Zaatakowali mnie z zaskoczenia, gdy piłam krew upolowanego jelenia, broniłam się, zdołałam zabić wielu z nich. Polowali na mnie przez wiele dni, naszpikowali moje ciało strzałami, aż w końcu mnie dopadli. Byli przekonani, że jestem martwa, kiedy wpadałam do Wisły. Zginęłabym gdyby on mnie nie znalazł. Nawet nie wiem jak długo moje ciało płynęło z prądem rzeki. Kiedy się ocknęłam on siedział przy mnie, rozpalał ognisko. Zorientował się, że jestem wampirem, kiedy jeszcze byłam nieprzytomna, każdy chrześcijanin i większość pogan pewnie by mnie zabiła od razu. On jednak był inny, nie wierzył w żadnych bogów, ani w jednego Boga, zawsze kierował się swoim sumieniem. W jego oczach byłam tylko ranną dziewczyną, która potrzebuje pomocy. To był pierwszy i jedyny raz, kiedy człowiek okazał mi taką dobroć, a potem obdarzył miłością, był ze mną przez trzydzieści lat, aż do dnia swojej śmierci. On zmarł ze starości, a ja znowu zostałam sama.Nawet teraz wyglądam tak samo jak wtedy, jak dwudziestoletnia ludzka dziewczyna.
Wampirzyca rozmyślałby dalej o przeszłości, gdyby nie głód, który coraz bardziej jej doskwierał.
- Czas zapolować – powiedziała sama do siebie.
Starała się nie opuszczać Lasu Demonów, wiedziała, że na południu znajduje się mała wioska zwana Belno. Tamtejsi chłopi bali się zbliżać do lasu, ale nigdy nic nie wiadomo. Po kilkunastu minutach jej wampirze kły wbiły się w szyję upolowanego jelenia. Krew zwierząt nie dawała jej tyle sił, co krew ludzka, ale nie narzekała. Natychmiast odegnała myśli o tym żeby udać się do wsi i zaatakować ludzi. Wiedziała, że sumienie nie da jej spokoju, jeśli skrzywdzi kogoś niewinnego. Nie rozumiała tego. Inne wampiry zabijały ludzi bez skrupułów, ona tak nie potrafiła.
Dziwa, bo tak właśnie miała na imię była cały czas pochylona nad ciałem upolowanego zwierzęcia. Po chwili wstała i spojrzała na zarośnięte krzakami kamienne ruiny oraz wystające z ziemi kurhany, które obecnie wyglądały jak białe pagórki przykryte śniegiem. Niektóre z kurhanów posiadały żelazne drzwi, które z powodu starości pospadały z zawiasów. Tak, to była kolejna z dziwnych rzeczy, które można spotkać tu w Lesie Demonów. Ruiny pogańskiej świątyni oraz groby, wszystko tak stare, że nawet ona, wampir liczący czterysta lat nie pamiętała czasów, w których ta świątynia była cała. Wiedziała, co nieco, odkryła wiele zarośniętych szlaków, które wieki temu prowadziły do świątyni. Domyślała się też, że kurhany są bardzo starymi grobami dawnych władców, którzy rządzili na tych terenach. W 966 roku, kiedy Mieszko przyjmował chrzest ta pogańska świątynia była już ruiną tak jak obecnie. Poza tym krótko po chrzcie w okolicy zaczęły pojawiać się potwory takie jak ona, a ludzie ze strachu przestali się zapuszczać w okolice lasu.
Lubiła przychodzić do ruin świątyni, nie bała się upiorów, ani innych demonów. Wiedziała, że tu nigdy nie spotka żadnego człowieka…
Poczuła zapach ludzkiej krwi, który ją przyciągał. Był dość daleko, na południe od Lasu Demonów. Pobiegła w tamtą stronę. Po chwili czuła już zapachy krwi wielu osób, wiedziała, że dolatują do niej od strony wsi Belno. Musiało się stać coś strasznego, ludzie byli martwi lub ranni. Jeden z zapachów był o wiele silniejszy od innych, i znajdował się blisko, gdzieś tu w Lesie Demonów.
Po chwili usłyszała krzyk dziewczyny.
Kiedy dotarła na miejsce obserwowała z ukrycia jak piękna, młoda dziewczyna, z opuszczonym kapturem i rozpuszczonymi włosami o słomianym kolorze ucieka przed czterema uzbrojonymi Prusami.
Dziwa domyśliła się od razu, że wieś zapewne napadli Prusowie, a ta uciekająca dziewczyna jest córką, któregoś z chłopów albo jakąś dziewką, która po prostu znalazła się w złym miejscu o niewłaściwej porze. Uciekająca niewiasta krwawiła, zostawiała za sobą na śniegu czerwone ślady, napastnicy byli coraz bliżej, aż w końcu ją dopadli.
Skarbmira potknęła się o korzeń ledwo wystający znad śnieżnego puchu, prawą rękę miała zakrwawioną z powodu rany zadanej sztyletem, teraz chyba zwichnęła kostkę. Próbowała wstać, ale jeden z Prusów złapał ją od tyłu i przygniótł twarzą do śniegu. Po chwili podbiegli pozostali trzej poganie.
- Może wezmę ją sobie za żonę! – Powiedział z radością jeden z nich, wkładając swój topór za pas.
- Przecież masz już trzy żony. Po co ci czwarta?! – Stwierdził kolejny.
- Sprzedamy ją na targu niewolników – powiedział ten, który trzymał dziewczynę. Złapał Skarbmirę brutalnie za włosy i podniósł siłą. Zwichnięta kostka bolała jak diabli. Musiała stać na jednej nodze.
- A może się zabawimy? – Stwierdził nagle jeden z napastników – potem możemy ją sprzedać – dodał po chwili z uśmiechem na twarzy.
- Taaa bogowie muszą nam sprzyjać, taka młoda – powiedział jeden z Prusów klepiąc Skarbmirę w tyłek.
Dwóch mężczyzn złapało dziewczynę za ręce i położyło na plecy na śniegu, trzeci się śmiał patrząc jak płacze i próbuje się im wyrwać, a kolejny odpiął sprzączkę od swojego pasa i zaczął zdejmować spodnie.
To było niczym błysk, stracili życia w ułamku sekundy. Skarbmira nie wiedziała co się dzieje, czterej Prusowie leżeli martwi. Dwóch miało rozpłatane gardła, jeden dużą dziurę w brzuchu, a ostatni skręcony kark. Usiadła na śniegu i spojrzała na człowieka w ciemnozielonym płaszczu, którego twarz zasłaniał kaptur. Nieznajomy pochylił się nad jednym z martwych Prusów i zdjął z głowy kaptur. Okazało się, że jest to dziewczyna, młoda, wyglądała na około dwudziestoletnią. Skarbmira patrzyła z niedowierzaniem i strachem, nie potrafiła wykrztusić słowa, kiedy nieznajoma otworzyła usta i wbiła swoje kły w szyję jednego z mężczyzn. Dopiero teraz uświadomiła sobie, z czym ma do czynienia. Słyszała wiele historii o wampirach, złych demonach, które zabijają ludzi i piją ich krew. Próbowała uciec, ale ból w kostce sprawił, że znowu się przewróciła. Wampirzyca nie zwracała na nią uwagi, wypiła krew ze wszystkich czterech ciał.
- Krew żywych ludzi albo takich, którzy dopiero co zginęli jest najsmaczniejsza – powiedziała wycierając zakrwawione usta rękawem. W tym samym momencie spojrzała w stronę Skarbmiry i zaczęła iść w jej stronę.
- I co ja mam z tobą zrobić? – Powiedziała patrząc w niebieskie oczy przerażonej dziewczyny.
W końcu zaczęło świtać. Promienie słoneczne powoli odsłaniały tragiczny widok zmasakrowanych mieszkańców wsi oraz zgliszcza budynków. Wieś Belno praktycznie przestała istnieć, tylko dwie chaty i jedna ze stodół pozostały całe. Reszta zabudowań spłonęła. Ścibor, Arellis i Izbor siedzieli na śniegu i sapali z wycieńczenia. Przez kilka godzin musieli walczyć, chronili siebie oraz Drogis i Meldi, które były uzbrojone tylko w sztylety. Prusów, którzy nocą zaatakowali wieś było zbyt wielu. Poza tym byli doskonale wyszkoleni, zaprawieni w bojach. Jednak mimo tego nie mieli szans ze Ściborem, jego giermkiem i Arellisem. Ci, którzy się na nich rzucili leżeli martwi, pozostali uciekli biorąc w niewolę kilka chłopskich córek oraz pieniądze i cenne przedmioty, które niektórzy mieszkańcy wsi mieli w swoich chatach.
- Znalazłam jej ślady – powiedziała Meldi.
- Jesteś pewna, że to są ślady Skarbmiry? – Zapytał Ścibor.
- Chrześcijaninie jestem pogańską kapłanką, całe życie żyłam w galindzkiej puszczy i wiem jak odszukać kogoś po śladach, nawet zimą podczas mrozów!
– Dobra, dobra wierzę ci Meldi, nie denerwuj się tak – odpowiedział rycerz.
- Dziewczęta, Arellis i ty mój giermku. Podnieście tyłki, ruszamy szukać Skarbmiry – dodał po chwili Ścibor. Wszyscy się z nim zgodzili, nikt nie protestował.
Dziwa nie rozumiała samej siebie. Ocaliła nieznajomą dziewczynę, zabiła Prusów, którzy ją ścigali. Powinna na tym poprzestać, ale z jakiegoś powodu zrobiło jej się żal śmiertelniczki. Wiedziała, że jeśli ją tak zostawi, to prędzej czy później rozszarpią dziewuchę utopce, strzygi, biesy, czarty albo jakieś inne licho zamieszkujące las. Postanowiła zanieść ranną w głąb Lasu Demonów do swojej chaty. Nawet teraz czuła obecność istot nadprzyrodzonych, które kręciły się w pobliżu, zapewne wyczuły zapach człowieka. Gdyby nie obawy przed wampirem to już by wpadły do środka i rozszarpały dziewczynę z włosami o słomianym kolorze. Dziwa wiedziała, że jeśli zostawi ranną samą w chacie to będzie tak, jakby wydała na nią wyrok śmierci. Miała w skórzanych manierkach trochę zapasów piwa, które bardzo lubiła. Nie posiadała jednak żadnego ludzkiego jedzenia, ponieważ zawsze się po nim źle czuła. Ludzkie pokarmy jej nie służyły, często powodowały wymioty. Jej wampirzy organizm poza krwią akceptował tylko piwo, wino i miód pitny. Miała problem, wiedziała, że dziewczyna bez pokarmu długo nie pociągnie.
Kiedy ją złapała i zaczęła nieść do swojej chaty dziewucha ją podrapała. Potem trochę się uspokoiła, kiedy zauważyła, że wampirzyca próbuje opatrzyć jej ranną rękę i kostkę. Od ich rannego spotkania minęło już kilka godzin. Sytuacja nie wyglądała ciekawie. Niebieskooka dziewczyna siedziała na łóżku, nogi miała podkulone pod brodę, trzęsła się i patrzyła na siedzącą na krześle wampirzycę, która piła coś z kufla.
- To piwo. Jeśli chcesz to też ci naleję – powiedziała patrząc na przerażoną piętnastolatkę.
- Mnie też zabijesz? Wypijesz moją krew? – Powiedziała roztrzęsiona Skarbmira.
- Gdybyś nie zauważyła to ocaliłam ci życie – odpowiedziała spokojnie z lekkim uśmiechem popijając piwo.
- Pewnie chcesz zostawić mnie sobie na później. Zabijesz mnie jak znowu zgłodniejesz – odpowiedziała ze łzami w oczach.
- Kilka tygodni, krew czterech Prusów, którą wypiłam starczy mi na kilka tygodni - powiedziała - Jeśli nie będę musiała walczyć z kimś silnym - dodała po chwili popijając piwo - Zresztą ja rzadko zabijam ludzi, najczęściej poluję na zwierzęta – stwierdziła – Śmiertelniczko jak masz na imię? – Zapytała zaskakując dziewczynę.
- Skarbmira – odpowiedziała po chwili milczenia.
- Ładnie. Ja jestem Dziwa. Tak nazwali mnie dawno temu rodzice zanim zostałam wampirem – odpowiedziała z uśmiechem popijając swój browarek.
- To ty byłaś kiedyś człowiekiem?
- Każdy wampir był kiedyś człowiekiem – odpowiedziała.
- Daj mi trochę tego piwa – powiedziała po chwili Skarbmira.
Wampirzyca chwyciła za pusty kufel i wlała do niego ze skórzanego bukłaka złocisty trunek. Podeszła do łóżka i go jej podała.
- Boli mnie kostka – skłamała.
Dziwa nachyliła się, aby sprawdzić opatrunek. Skarbmira wykorzystała sytuację i chlupnęła jej piwem w oczy. Potem zaczęła uciekać. Szybko zauważyła, że ziołowy opatrunek wampirzycy działa bardzo dobrze, bo kostka już tak mocno jej nie bolała.
- Nie wychodź z chaty! – krzyknęła Dziwa, ale było za późno. Skarbmira biegła przed siebie, nie potrafiła zaufać wampirowi, była pewna, że to jakaś sztuczka.
Im bardziej oddalała się od chaty, tym większy strach ją ogarniał. Powinno być przecież odwrotnie. Nagle zatrzymała się gwałtownie, miała bardzo złe przeczucie. Dookoła niej pojawiła się mgła, tak gęsta, że nie widziała czubka własnego nosa. Po chwili usłyszała śmiech, tak straszny, że dostała gęsiej skórki.
- Cóż to? Człowiek wkroczył na moje terytorium? – Gruby, demoniczny głos przeraził dziewczynę.
Mgła po chwili zaczęła się rozmywać. Oczom dziewczyny ukazała się istota tak przerażająca, że nie potrafiła się ruszyć, nie była w stanie się odezwać, patrzyła wytrzeszczonymi oczyma.
- Będę cię jadł powoli, delektował się każdym kęsem. Długo nie jadłem żywego człowieka, zawsze tak fajnie krzyczycie, czasem wydajecie dźwięki nie mając ręki albo nogi. Kiedyś człowiek był w stanie krzyczeć po wyrwaniu obu nóg… Wyglądasz tak smakowicie…
Bestia chodziła na czterech nogach, zamiast palców miała duże kopyta. Jej długi pysk był zakończony zębami wyglądającymi jak kolce. Z głowy wyrastały jej długie, zakrzywione rogi. Mówiła ludzkim głosem i była ogromny niczym piętrowa karczma. Jej ciało było owłosione. Nachyliła się nad dziewczyną i ją obwąchała. Potem otworzyła pysk, jeden ząb był prawie tak duży jak głowa Skarbmiry.
- Ona jest moja, ty durny Biesie! – Skarbmra znała ten głos, należał do wampirzycy, od której uciekła.
Bies odwrócił się od swojej zdobyczy i spojrzał na stojącą dwa metry od niego Dziwę.
- Wampirzyco odejdź, bo ciebie też rozszarpię!
- Dziewczyna jest moja! Zostaw ją! – Powtórzyła głosem nie uznającym sprzeciwu i rzuciła się na demona. Z palców wampirzycy wyrosły długie pazury, którymi przeorała pysk potwora. Bies syknął z bólu i zaatakował ją swoimi rogami. Trafił Dziwę z całej siły, jego rogi bez trudu poderwały ją z ziemi i podrzuciły do góry. Kiedy spadała na dół nadział ją na swoje rogi, a potem odrzucił w stronę najbliższego drzewa. Uderzenie było potężne, nie dość, że przebił rogami brzuch wampirzycy, to jeszcze złamał jej kręgosłup.
Ku zdziwieniu Skarbmiry wampirzyca po chwili wstała, jej kości same wracały na swoje miejsce, a rana na brzuchu się zasklepiała.
- Dziś rano solidnie się najadłam – powiedziała z triumfem w głosie i ponownie ruszyła na biesa.
To była przerażająca walka, siekała go swoimi pazurami po całym ciele. Była szybka niczym błyskawica. Oboje krwawili, Dziwa czerwoną, a bies czarną niczym smoła krwią. Niestety rogata bestia była silniejsza, ciągle przebijała rogami ciało wampirzycy, której rany goiły się coraz wolniej. Dziwa wiedziała, że biesy są silniejsze od wampirów, to było prawdziwe szaleństwo tak narażać się dla zwykłej śmiertelniczki. Po chwili uświadomiła sobie, że w ich stronę zbliżają się jacyś inni ludzie, nie miała jednak czasu na jakąkolwiek reakcję musiała być cały czas skupiona na walce z rogatym potworem.
Skarbmira cały czas nie mogła się ruszyć z powodu strachu. Patrzyła jak wampirzyca ulega rogatemu potworowi. Nagle poczuła na swoim ramieniu dotyk ręki, a potem usłyszała głos, znajomy męski głos, który ją uspokoił i sprawił, że cały strach z niej uleciał.
- Już dobrze. Musiałaś się bardzo bać. Ten las jest pełen potworów. Nie martw się już żaden cię nie skrzywdzi – powiedział Ścibor, który stanął obok niej. Uśmiechnęła się do niego, a potem odwróciła głowę i ujrzała Izbora, Arellisa, Meldi oraz Drogis. Wszyscy patrzyli z przerażającymi minami na walczące potwory.
- Chodźmy stąd póki walczą – powiedział Ścibor.
Skarbmira jednak stała dalej w miejscu i ponownie patrzyła na walkę.
- Ona zginie – powiedziała po chwili.
- To wampir, potwór, Kościół każe zabijać takie istoty – odpowiedział Ścibor.
- Ale ja nie chcę żeby Dziwa zginęła! Dziwa mnie ocaliła, to dobry wampir! – Wykrzyczała mu to prosto w twarz tak głośno, że słyszeli ją zapewne wszyscy mieszkańcy Lasu Demonów.
- Głupia śmiertelniczko, uciekaj póki możesz – krzyknęła wampirzyca, która resztkami sił broniła się przed okrutnymi atakami biesa.
Skarbmira patrzyła prosto w oczy Ściborowi. Czterdziestoletni rycerz też na nią patrzył, patrzył i nie mógł uwierzyć w to, co słyszy, ona jednak mówiła dalej:
- Tej wampirzycy zawdzięczam życie, zabiła Prusów, którzy mnie ścigali, opatrzyła moje rany i uratowała przed tym potworem! Wiem, że potrafisz ją ocalić, wiem jak silny jesteś! Na pewno potrafisz. Proszę cię zapomnij, chociaż na chwilę o naukach Kościoła, kieruj się sercem! Proszę ocal ją! Błagam cię Ściborze!
Izbora zatkało, Arellis patrzył i nic nie mówił, tak samo Drogis i Meldi.
- Ludzie są słabi, zwykły człowiek nie ma szans z biesem. Uciekajcie póki możecie – powiedziała już ledwo żywa wampirzyca. Bies szykował się do zadania ostatecznego ciosu swoimi rogami.
- Kiedy już cię zmasakruję wampirze to zrobię sobie prawdziwą ucztę z tych ludzi – powiedział swoim demonicznym głosem i ruszył na nią.
Kolejne sekundy okazały się być decydujące. Nie sądziła, że ludzie mogą poruszać się tak szybko. Rycerz z brodą w ostatniej chwili złapał ją i pchnął na bok, rozpędzony bies nie zdążył wyhamować i swoimi rogami przyłożył w duży dąb. Drzewo złamało się, a rozwścieczony potwór spojrzał ze złością na Ścibora i leżącą obok niego wampirzycę. Rycerz włożył rękę pod swój płaszcz i wyjął z pochwy przywiązanej do pasa miecz. Następnie wyciągnął z kieszeni flakonik, którego zawartość wylał na ostrze. Substancja była bezbarwna.
- Odsuń się, będziesz mi tylko przeszkadzała – powiedział do rannej wampirzycy. Dziwa nie kryła zaskoczenia, była co prawda ranna ale ten śmiertelnik mówił z taką pewnością i siłą w głosie, zachowywał się tak jakby ona, albo ten bies nie byli dla niego przeciwnikami.
Bies zaśmiał się swoim demonicznym głosem i ruszył na Ścibora, który ku zaskoczeniu wszystkich też zaczął biec prosto na potwora, zupełnie tak jakby chciał się z nim zderzyć głową i sprawdzić, kto wytrzyma uderzenie. Rycerz jednak w ostatniej chwili skręcił w bok i swoim mieczem przejechał po przedniej nodze biesa. Bestia zaczęła wrzeszczeć z bólu i wściekłości.
- Śmiertelniku jak śmiałeś! Co to jest?!
- My chrześcijanie nazywamy to wodą święconą, to potężna broń przeciwko takim jak ty – odpowiedział i zaatakował. Dziwa patrzyła nie wierząc własnym oczom. Rzadko można było spotkać tak dobrze wyszkolonych ludzi. Od razu sobie uświadomiła, że to nie jest zwykły rycerz. Wiedział jak walczyć z demonami, znał ich słabe punkty, a w jego oczach nie dało się dostrzec nawet odrobiny strachu. Po kilku minutach było po wszystkim, bies leżał martwy, śmiertelny cios w szyję prawie ściął jego wielką głowę. Rycerz otarł miecz o płaszcz i schował go do pochwy. Potem podszedł do leżącej na ziemi, rannej wampirzycy. Popatrzył chwilę w jej oczy. Dziwa czuła jakby jego spojrzenie ją przeszywało, ona się bała, zaczęła odczuwać lęk przed śmiertelnikiem. Rycerz po chwili sięgnął ręką pod płaszcz i wyjął sztylet. Skarbmira natychmiast podbiegła prosząc go żeby nie krzywdził wampirzycy. On jednak, ku zaskoczeniu wszystkich złapał za ostrze sztyletu i pociągnął.
Z jego ręki kapała krew, jej zapach był niesamowity. Dziwa z trudem się powstrzymywała przed tym kuszącym aromatem.
- Dlaczego? – Zapytał rycerz.
- Dlaczego nie pijesz? – Zapytał ponownie i przysunął rękę pod nos poranionej wampirzycy.
- Nie zabijesz mnie? Jesteś chrześcijańskim rycerzem, tacy jak ty zabijają istoty takie jak ja – powiedziała.
- To fakt w przeszłości zabiłem dziesiątki demonów, zabijałem też wampiry oraz pogan. Tobie jednak życia nie odbiorę, zbyt wiele ci zawdzięczam. Ocaliłaś Skarbmirę, która jest dla mnie jak córka. Wypij moją krew i dołącz do nas jeśli chcesz przetrwać. Potwory z tego lasu niedługo zginą, nadciągają w te strony okrutni rycerze, odziani w białe płaszcze, z wyszytymi czarnymi krzyżami. Nazywają ich…
- Krzyżakami – weszła mu w słowo wampirzyca – Krzyżacy, Joannici i Templariusze. Trzy potężne zakony służące papieżowi. Okrutni bezwzględni rycerze, którzy bezlitośnie zabijają istoty takie jak ja oraz ludzi, którzy nie są chrześcijanami.
- Wampiry są długowieczne. Zawsze dużo wiecie – powiedział z uśmiechem – ten las wkrótce przestanie być dla ciebie dobrym schronieniem, oni są silni, wielu z nich jest wyszkolonych lepiej niż ja. Jeśli pójdziesz z nami to zapewnię ci bezpieczeństwo. Nie masz wyboru, otrzymałaś zbyt wiele ran. Krew czterech Prusów to zbyt mało, żeby zaleczyć rany zadane zatrutymi rogami biesa.
Dziwa złapała go za dłoń i wbiła w nią swoje kły. Zaczęła łapczywie pić krew rycerza, poczuła przypływ siły, którego się nie spodziewała. Ten człowiek okazał się być jakiś inny, wyjątkowy, pełen tajemniczej siły. Jego krew była potężniejsza od krwi czterech Prusów razem wziętych, których rano zabiła. Rany zadane przez zatrute rogi biesa zaczęły się zasklepiać. Po kilku minutach rycerz delikatnie odsunął jej głowę.
- Wystarczy, powiedział spokojnym głosem. Jesteś pierwszym wampirem, który mógł się napić mojej krwi, krwi rycerza szkolonego w Ziemi Świętej od dzieciństwa do walki z poganami i demonami.
[ Ciekawostka: Juki, wyraz wzięty żywcem z tureckiego, w którym juk znaczy torbę skórzaną podróżną. Dlatego używa się zwykle w liczbie mnogiej, że dwie takie torby zawieszano po obu bokach konia lub wielbłąda, który od tego zwał się „jucznym“.]
Spis Treści. Moja powieść i przerywniki z nią związane:
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 3 DROGA DO LUBAWY)
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 4 W LUBAWIE)
Dnia 5 sierpnia Roku Pańskiego 1222 biskup Chrystian otrzymał Ziemię Chełmińską
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 6 BISKUP CHRYSTIAN I OBJAWIENIE MATKI BOSKIEJ W LIPACH ZA LUBAWĄ)
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 7 LAUKS DIVANA NAD JEZIOREM ZWINIARZ POCZĄTEK KRUCJATY 1222 ROK)
Ziemia Lubawska zmierzch starych bogów (ROZDZIAŁ 8 POŁOWICZNY „SUKCES” KRUCJATY PAŹDZIERNIK 1222 ROK)
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 7 LAUKS DIVANA NAD JEZIOREM ZWINIARZ POCZĄTEK KRUCJATY 1222 ROK)
Ziemia Lubawska zmierzch starych bogów (ROZDZIAŁ 8 POŁOWICZNY „SUKCES” KRUCJATY PAŹDZIERNIK 1222 ROK)
Autor: Tomasz Chełkowski
Kontakt:
ziemialubawska@protonmail.com
Wszelkie prawa zastrzeżone!
Jeśli chcesz skorzystać z moich materiałów najpierw zapytaj mnie o zgodę ;)
↧
Piękne zdjęcia kościoła w Nowym Mieście Lubawskim
To tylko niektóre z tysięcy zdjęć kościoła pw św. Tomasza Apostoła w Nowym Mieście Lubawskim. Jeśli interesują cię opisy historyczne to zachęcam do przeczytania mojego artykułu:
Piękno kościoła w Nowym Mieście Lubawskim
Wszelkie prawa zastrzeżone!
Jeśli chcesz skorzystać z moich materiałów najpierw zapytaj mnie o zgodę ;)
Autor: Tomasz Chełkowski
Kontakt:
ziemialubawska@protonmail.com
Wszelkie prawa zastrzeżone!
Jeśli chcesz skorzystać z moich materiałów najpierw zapytaj mnie o zgodę ;)
↧
Obrzędy i zwyczaje Prusów naszych pogańskich przodków (część 1)
“Pojęcie „Bóg” obce było Prusom, którzy nie „Boga” czcili, lecz cały świat i różne jego twory: słońce, księżyc i gwiazdy, piorun, ptaki, zwierzęta czworonożne a nawet ropuchy. Mieli też swoje święte gaje, pola i wody. Były to miejsca gdzie nie wolno było uprawiać ziemi, łowić ryb, czy wycinać drzew” - Kronika Ziemi Pruskiej, Piotr z Dusburga,1326 rok.
Kiedyś już pisałem artykuły związane z tradycjami, obchodami świąt i folklorem na Ziemi Lubawskiej. Wystarczy tu przytoczyć moje teksty pt.: Uchrońmy od zapomnienia zanikający folklor i stroje z Ziemi Lubawskiej oraz Ziemia Lubawska pogańska czy chrześcijańska? Przed lekturą niniejszego cyklu artykułów zachęcam jeszcze do zapoznania się z moim postem Wielkanocne zwyczaje mieszkańców pogranicza (Ziemi Lubawskiej). Trzecim niezwykle ważnym tekstem mojego autorstwa jest: Boże Narodzenie dawniej i dziś.
Warto zapoznać się z tymi trzema artykułami ponieważ dziś cofniemy się w czasie jeszcze dalej aż do okresu, w którym w Prusach, a co ta tym idzie i na Ziemi Lubawskiej żyli pogańscy Prusowie. Pogańscy, czyli wierzący inaczej niż chrześcijanie. Wiele z ich obrzędów, tradycji dotrwało do naszych czasów dlatego zachęcam wszystkich do czytania tej i kolejnych części. Razem odkryjmy na nowo barwne obrzędy i kulturę Prusów naszych przodków.
Dwie pory roku:
Jak podaje Lech Niekrasz Prusowie znali tylko dwie pory roku dagis (lato) i semo (zimę). Lato rozpoczynało się w chwili ustąpienia śniegu i lodu z akwenów wodnych. Prusowie zapewne z wytęsknieniem oczekiwali ustąpienia mroźnej i srogiej zimy i nadejścia ciepłego lata, w którym przyroda budzi się do życia. Lato było sezonem religijnych, tradycyjnych i ludowych obrzędów, które często odprawiano nocą.
Początek lata (dagis) i Święto Pergrūbri:
Początek lata, czyli okres od ustąpienia oznak zimy (śniegu, lodu) możemy umownie nazwać wiosną. Choć należy pamiętać, że dla Prusów nasza wiosna i lato były jednym okresem zwanym dagis. Osoby, które czytają mojego bloga wiedzą, że na Ziemi Lubawskiej znajdowały się co najmniej trzy Święte Gaje. Dysponujemy też zapiskami o kulcie Pergrūbri w jednym z nich - mianowicie w gaju w Łąkach Bratiańskich. Nie chcę opisywać po raz kolejny obrzędów jakie się tam odbywały. Każdy kogo to interesuje niech poczyta moje starsze artykuły (np.: Chrzest Ziemi Lubawskiej i budowa Lubawy - część II ). W tym miejscu nie chcę powielać starych informacji ale podać nowe.
Tak więc mamy okres w którym mroźna zima ustąpiła, a ziemia zaczyna rodzić swe owoce korzystając ze światła słonecznego. Wcześniej w okresie zimy ziemia mogła korzystać tylko z tego co było zgromadzone pod ziemią. Na portalu pruskiwicher (bibliografia pod artykułem) autor podaje, że święto "Pergrūbri świętujemy w okolicach dnia 22 kwietnia. W ekosystemie Prus odpowiada to okresowi, gdy otwierają się pączki brzozy i kończy się czas, kiedy można ze ściętych gałązek wytoczyć sok".
Tak więc mamy okres w którym mroźna zima ustąpiła, a ziemia zaczyna rodzić swe owoce korzystając ze światła słonecznego. Wcześniej w okresie zimy ziemia mogła korzystać tylko z tego co było zgromadzone pod ziemią. Na portalu pruskiwicher (bibliografia pod artykułem) autor podaje, że święto "Pergrūbri świętujemy w okolicach dnia 22 kwietnia. W ekosystemie Prus odpowiada to okresowi, gdy otwierają się pączki brzozy i kończy się czas, kiedy można ze ściętych gałązek wytoczyć sok".
Boginię Pergrūbrię utożsamiano z niebem dlatego jej obrzędy obchodzone po ustąpieniu zimy, były połączone z oddawaniem czci bóstwu ziemi Żeminele (lub Kurche albo Zeminny). Było to święto zaślubin Ziemi z Niebem. Lech Z. Niekrasz w książce "Gdzie jesteście Prusai" pisze, że "mężczyźni udawali się gromadnie do świętego gaju, by uprosić ofiarnika do rozpoczęcia zwyczajowego obrzędu. Po trzykrotnym napełnieniu przezeń drewnianej miseczki ofiarnik wznosił do niebios pogańskich modły, które według kronikarza Stryjkowskiego brzmiały: "Bogini nasze Żeminele, ty precz zimę przykra odganiasz, a raczysz zioła, kwiatki i trawy po wszystkiej ziemi rozmnażać, my teraz ciebie prosimy, żebyś zboże nasze zasiane i które siać mamy raczył hojnie rozmnożyć, aby kłosisto rosło, a wszystek kąkol racz sam podeptać". Modły takie wznoszono od świtu do świtu, najczęściej w Świętym Gaju aczkolwiek są też wzmianki o obrzędach prowadzonych w domach.
W domach zapewne modlili się żyjący w Państwie Zakonu Krzyżackiego Prusowie w czasach późniejszych w XIV - XVI wieku. Kultura pruska zanikła w wieku XVIII (ostatnie wzmianki o kulcie bogini ziemi). Jest to zrozumiałe ponieważ chrześcijańscy misjonarze, biskupi, a potem Zakon krzyżacki i protestanci starali się "wyniszczać" pogańskie obrzędy, wycinali Święte Gaje i zasypywali miejsca mocy (święte kamienie itp.). Dlatego Prusom, którzy chcieli kultywować swoje tradycje w późniejszych wiekach pozostały tylko obrzędy w domach. Jedno jednak się nie zmieniło! Zawsze osoby uczestniczące w tych obrzędach zdrowo ucztowały pito kumys (czyli kefir z alkoholem robiony na mleku kobylim), jedzono mięso, nabiał i potrawy mączne. Po skończeniu obrzędów wszyscy udawali się na pole - ci którzy byli w stanie jeszcze chodzić. Reszta dopiero po wytrzeźwieniu.
W Internecie i wielu książkach możecie znaleźć różne informacje na temat obrzędów ku czci pruskich bóstw. Pragnę zwrócić waszą uwagę na jeden fakt. Pisałem wam już w artykule poświęconym długowieczności, że Prusowie nie znali piwa, które było popularne u Słowian (Polan, Polaków). Poza tym Prusowie nie budowali wsi i miast. Piwo, wsie i miasta pojawiły się u Prusów dopiero razem z chrześcijaństwem (w XIII wieku). Dzięki tej wiedzy będziecie potrafili prawidłowo interpretować fragmenty takie jak ten:
"Pierwsze święto, które oni obchodzą ma miejsce nim pług wyprowadzony zostanie. Zwą tę uroczystość wyświęceniem Pergrubrii. We wszystkich wsiach schodzą się razem do jednego domu, gdzie wystawiona zostaje beczka piwa albo i dwie a Wurszaitis (kapłan) wznosi w ręku czarę pełną piwa i prosi wszechmocnego boga Pergrubriusa: “Ty wielce potężny boże, ty precz wypędzasz zminę i każdej krainie dajesz trawę i liście, prosimy Cię, zechciej rozkazać by zboża nasze wzrosły a chwasty wszelkie racz zniszczyć” - J. Suchocki, Mitologia Bałtów.
Jak widzicie w powyższym fragmencie pojawia się piwo i wieś. Dlatego możemy śmiało zinterpretować ten fragment jako XIV wieczny bądź późniejszy. Gdybyśmy opisywali obchody obrzędów Prusów w czasach przedchrześcijańskich to wówczas zamiast piwa powinien być kumys, a zamiast wsi gospodarstwo (kaym) albo lauks (pole, czyli obszar na którym stoi gród i rozsiane daleko od siebie ufortyfikowane gospodarstwa).
Ziemia jako święta rodzicielka:
Medinis:Ziemia była dla Prusów największą świętością dlatego nazywali ją "Matką Bogów". Bogini ta miała wiele imion między innymi: Kurche, Kurke, Żeminele, Zeminna. Prusowie bardzo szanowali ziemię, która rodzi dla nich pokarm. Nie wolno było na nią pluć, na ziemię składano przysięgi, ziemię całowano na rozpoczęcie i zakończenie dnia. Kiedy Prus wyruszał w dalekie strony np.: sprzedawać bursztyn w jakiejś odległej krainie to przed wyruszeniem w podróż całował ziemię w swoim kaym (gospodarstwie) bądź w swoim lauksie. Dziś byśmy powiedzieli, że całował ziemię swoją ojczystą. Ziemię utożsamiano z kobietą, obie dawały życie. Kobieta rodziła przyszłych wojowników, kapłanów i gospodarzy, a bogini rodziła wszelką roślinność, pokarm, drzewa. To bogini Ziemia dała Prusom ich świętą puszczę. Gdyby nie Ona nie byłoby Świętych Gajów, jezior, stawów i rzek. Przyroda, którą Prusowie tak bardzo kochali, puszcza, która przez wieki dawała im schronienie wszystko to zawdzięczali bogini Ziemi.
Był pruskim duchem, opiekunem lasu. Podobno dzięki niemu w puszczy było dużo zwierzyny, duch ten odstraszał każdego, kto wkraczał do kniei mając wrogie zamiary.
Noc Kupały (Noc Świętojańska):
Cofnijmy się w czasie do początków XIII wieku, kiedy chrześcijaństwo na tych ziemiach nie było zbyt silne, bądź nie było go tu jeszcze w ogóle. W naszej podróży w przeszłość akurat trafiliśmy na dzień letniego przesilenia, który dla Prusów był wyjątkowy. W tym dniu dzień był najdłuższy, a w każdym kolejnym światłość będzie przegrywała z ciemnością aż do przesilenia zimowego kiedy to słońce ponownie zacznie mieć przewagę nad nocą. Prusowie nie znali chrześcijańskich kalendarzy jednakże ich kapłani i kapłanki dzięki obserwacji nieba zawsze wiedzieli kiedy jest przesilenie letnie, a kiedy zimowe. My Polacy XXI wieku musimy popatrzeć w kalendarz aby stwierdzić, że np.: 20 czerwca 2020 roku będzie przesilenie letnie, a 21 grudnia 2020 roku przesilenie zimowe. Oni wiedzieli o tym bez kalendarza, było to dla nich coś naturalnego.
Po wprowadzeniu na Ziemi Lubawskiej chrześcijaństwa w 1216 roku przez biskupa Chrystiana, a potem od ok 1230 roku przez Zakon krzyżacki w całych Prusach próbowano zlikwidować, zmienić te dawne obrzędy. Kościół wiedział, że Noc Świętojańska jest obchodzona uroczyście przez pogańskich Prusów. Podobnie było u Polan (Słowian), którzy przyjęli chrzest w roku 966. Chrześcijańscy kapłani aby powstrzymać pogańskie obrzędy postanowili wprowadzić święto Jana Chrzciciela. Wigilia tego święta miała za zadanie zasymilować się (połączyć) z pogańskimi obrzędami. Asymilacja miała dokonać stopniowej zmiany obrzędów pogańskich na obrzędy w pełni chrześcijańskie. Tak zakładała teoria wymyślona przez kościelnych myślicieli. W praktyce ludzie szli na mszę do kościoła, a potem do lasu obchodzić Noc Świętojańską, zwaną też Nocą Kupały.
Cofnijmy się w czasie do początków XIII wieku, kiedy chrześcijaństwo na tych ziemiach nie było zbyt silne, bądź nie było go tu jeszcze w ogóle. W naszej podróży w przeszłość akurat trafiliśmy na dzień letniego przesilenia, który dla Prusów był wyjątkowy. W tym dniu dzień był najdłuższy, a w każdym kolejnym światłość będzie przegrywała z ciemnością aż do przesilenia zimowego kiedy to słońce ponownie zacznie mieć przewagę nad nocą. Prusowie nie znali chrześcijańskich kalendarzy jednakże ich kapłani i kapłanki dzięki obserwacji nieba zawsze wiedzieli kiedy jest przesilenie letnie, a kiedy zimowe. My Polacy XXI wieku musimy popatrzeć w kalendarz aby stwierdzić, że np.: 20 czerwca 2020 roku będzie przesilenie letnie, a 21 grudnia 2020 roku przesilenie zimowe. Oni wiedzieli o tym bez kalendarza, było to dla nich coś naturalnego.
Po wprowadzeniu na Ziemi Lubawskiej chrześcijaństwa w 1216 roku przez biskupa Chrystiana, a potem od ok 1230 roku przez Zakon krzyżacki w całych Prusach próbowano zlikwidować, zmienić te dawne obrzędy. Kościół wiedział, że Noc Świętojańska jest obchodzona uroczyście przez pogańskich Prusów. Podobnie było u Polan (Słowian), którzy przyjęli chrzest w roku 966. Chrześcijańscy kapłani aby powstrzymać pogańskie obrzędy postanowili wprowadzić święto Jana Chrzciciela. Wigilia tego święta miała za zadanie zasymilować się (połączyć) z pogańskimi obrzędami. Asymilacja miała dokonać stopniowej zmiany obrzędów pogańskich na obrzędy w pełni chrześcijańskie. Tak zakładała teoria wymyślona przez kościelnych myślicieli. W praktyce ludzie szli na mszę do kościoła, a potem do lasu obchodzić Noc Świętojańską, zwaną też Nocą Kupały.
Rozebrane tańczące dziewczęta, obrzędy magiczne i wróżby były ważnym elementem pruskiego święta. Bardzo często organizowano je nad brzegami świętych jezior i rzek. Kobiety i mężczyźni wchodzili do wody i obmywali się razem w wodach jeziora. Była to rytualna kąpiel, która oczyszcza z grzechów i tworzy ochronę przed złem na cały rok aż do kolejnego letniego przesilenia, do kolejnej nocy świętojańskiej. Prusowie wierzyli, że taka kąpiel leczy i ochrania przed chorobami. Jednym z takich świętych jezior było prawdopodobnie Jezioro Zwiniarz. Jeziora i rzeki, które pruscy kapłani uznali za święte miały swoje opiekuńcze bóstwa (duchy) - jeden z nich miał na imię Elżernis. Poza tym we wszystkich stawach i rzekach mieszkały rusałki zwane też undinami.
Sąsiadujący z Prusami Słowianie nazywali rusałki boginkami. Wyobrażano je sobie najczęściej jako piękne, nagie dziewczęta z rozpuszczonymi zielonymi włosami. Istniały wierzenia, że rusałki pojawiają się w czasie nowiu i zwabiają do siebie młodzieńców, których zabijały poprzez łaskotanie lub opętańczy taniec
Świetny film: Ołtarze pogańskie Prusów
Bibliografia
Nertiks, Święto Pergrūbri - http://pruskiwicher.wordpress.com/swieto-pergrubri/
Dysputy o historii. Prusowie w archeologii, handlu, Chrześcijaństwie, demokracji i historii - http://prusowie.pl/historia/dysputy_pilewski-1.php
Bursztynowa terra incognita - http://www.amber.com.pl/zasoby/historia-bursztynu/item/1276-bursztynowa-terra-incognito
Książki:
Lech Z. Niekrasz, Gdzie jesteście Prusai?, Warszawa 2012.
Autor:Tomasz Chełkowski
Kontakt:
ziemialubawska@protonmail.com
Wszelkie prawa zastrzeżone!
Jeśli chcesz skorzystać z moich materiałów najpierw zapytaj mnie o zgodę ;)
↧